Wśród bohaterów wtorkowego wykładu przeważali artyści plastycy – Henryk Siemiradzki, Julian Fałat i znany dziś głównie jako poeta Cyprian Kamil Norwid. Żaden z nich nie potrafił długo usiedzieć na miejscu. Trudno zliczyć miasta, które zwiedzili: Paryż, Rzym, Drezno, Odessa, Wenecja, Bruksela, Nowy Jork… Podróże były nie tylko przyjemnością, lecz także szansą na rozwój artystyczny: pozwalały uzupełniać wykształcenie, eksperymentować ze światłem i kolorem w nowym krajobrazie, pozyskiwać zagranicznych klientów – nierzadko doceniających trud malarza bardziej niż jego rodacy.
Ważnym momentem w życiorysie Fałata było spotkanie z cesarzem Wilhelmem II. Przez długi czas nic nie wskazywało, że niezamożnemu artyście dane będzie spotykać koronowane głowy: kilkakrotnie uciekał ze szkoły, a gdy zajął się malarstwem, wybrał akwarele, bo były tańsze w wykonaniu niż obrazy olejne. Decyzja podjęta z przyczyn praktycznych przyniosła jednak wielki sukces artystyczny. W 1886 roku malarza zaproszono do Nieświeża, by wykonał tam obrazy upamiętniające zorganizowane przez Radziwiłłów polowanie. Spod pędzla Fałata wyszły sceny dość piękne, by goszczący w Nieświeżu cesarz zaprosił artystę do Berlina. Na dworze Wilhelma Fałat pracował przez kilka lat. Gdy wrócił do Krakowa, w którym za młodu kształcił się jako student Szkoły Sztuk Pięknych, czekała już na niego posada dyrektora tej placówki. Natychmiast przeprowadził reformy: powołał na przykład do życia katedrę pejzażu, w którym się specjalizował.
Henryk Siemiradzki nie zawracał sobie głowy akwarelowymi pejzażami. Jako syn wysokiego oficera armii rosyjskiej miał wystarczająco dobrą sytuację finansową, by malować wyłącznie obrazy olejne. Preferował przy tym sceny historyczne, biblijne i mitologiczne. Wykonywał też ozdobne, malowane kurtyny teatrów, obśmiewane przez Gabrielę Zapolską („cały korpus szpetoty”). Coś z atmosfery teatru można było zresztą odnaleźć zarówno w monumentalnych malarskich kompozycjach Siemiradzkiego, jak i w jego zwyczajach. Artysta miał dwie pracownie: w jednej – skromnej, ale dobrze oświetlonej – malował, druga zaś, udekorowana kopiami antycznych rzeźb i efektownymi draperiami, służyła do przyjmowania gości, ulegających przekonaniu, że uzdolniony malarz czerpie natchnienie z olśniewającego wystroju wnętrz.
Siemiradzki, już w czasie studiów opisywany jako uprzejmy, pozostał życzliwy ludziom również jako fetowany malarz. Lubił drobne, ale znaczące gesty: obraz „Pochodnie Nerona” przekazał Muzeum Narodowemu w Krakowie; w czasie dożynek częstował dzieci słodyczami; gdy zauważył zły stan kościelnego dachu, zorganizował remont. Niestety w tym ostatnim wypadku dobre chęci miały złe skutki: zniszczono zdobiące sklepienie osiemnastowieczne freski.
Cypriana Kamila Norwida nie stać było na remontowanie kościołów ani regularne malowanie obrazów olejnych – do dziś zachowały się tylko cztery jego płótna. Niezbyt popularny jako malarz artysta był równie nieznanym poetą: za życia Norwida wydano tylko jeden tomik jego wierszy. Autor „Promethidiona” próbował też swoich sił jako rzeźbiarz, ale był to wybór chyba najmniej szczęśliwy ze wszystkich. Wskutek kolejnych niepowodzeń Norwid stawał się coraz biedniejszy, wreszcie trafił do przytułku. Osamotniony, schorowany, zmarł w 1883 roku. Zabrakło kilkunastu lat, by literacką spuściznę poety odkrył i spopularyzował Zenon Przesmycki. Przywracanie Norwida do łask trwało jednak długo – dzieła zebrane ukazały się dopiero w roku 1968. W tym kontekście często przywoływane są słowa wiersza „Fortepian Szopena”: „Ciesz się późny wnuku!”.
Jedyny z opisywanych we wtorek patronów warszawskich ulic, który nie tykał pędzla – Stanisław Jachowicz – uznania potomnych doczekał się znacznie szybciej. Jego utwory od początku były ogromnie popularne, a i dziś coraz to inne dzieci dowiadują się, że „pan kotek był chory”, bo jadł za dużo ciasta (autor wierszy sprytnie przemycał w nich morały). Jachowicz umiał być nowatorski: w wydawanym przez niego „Dzienniku dla Dzieci” można było znaleźć utwory nadesłane przez małych czytelników, co przedtem się nie zdarzało. Pismo nie było większe od papierowej serwetki, ale pod względem siły oddziaływania pozostawiło w tyle niejeden monumentalny obraz – a stosunek formy do treści mógłby stanowić wzór dla dzisiejszych dzienników…
Marta Słomińska