„Jestem psychicznie i życiowo na ostatnich nogach i zupełnie sam. Dlatego błagam Cię, pisz do mnie – to jeszcze jedyne, co przerywa jakąś zasłonę beznadziei”. To fragment listu, który w 1950 roku Jan Lechoń napisał do swojego przyjaciela Kazimierza Wierzyńskiego. Poznali się ponad trzydzieści lat wcześniej, jako początkujący poeci. Razem z Tuwimem, Iwaszkiewiczem i Słonimskim tworzyli grupę poetycką Skamander (nazwę zaproponował Lechoń), zbierali się „Pod Picadorem”, gdzie warszawiacy mogli posłuchać wierszy młodych autorów, odwiedzali ulubioną kawiarnię. Debiutowali prawie w tym samym czasie. W 1919 roku ukazał się tomik Wierzyńskiego „Wiosna i wino”, „Karmazynowy poemat” Lechonia wydano na początku 1920. Niestety już w 1921 Wierzyński, zamiast odbywać z przyjacielem kolejną kawiarnianą dyskusję, wiózł go do szpitala psychiatrycznego. Poeta targnął się bowiem na własne życie.
Wydaje się, że nigdy nie był naprawdę szczęśliwy. Znajomi Lechonia wiedzieli dobrze, że jego cyniczne poczucie humoru i złośliwe usposobienie to poza mająca skrywać osobisty dramat. „Skrajny sceptyk, czarny pesymista, chłodny, akademicki piewca śmierci i bezowocnej miłości” – podsumował poetę Tadeusz Nowakowski. Irena Lorentowicz nazwała Lechonia „najbardziej nieszczęśliwym” ze znanych sobie ludzi. A przecież poeta stale szukał towarzystwa, mówił po imieniu setkom osób. Wciąż jednak czuł się wyobcowany, bezskutecznie próbował nabrać poczucia własnej wartości. Sytuacja materialna nie pozwalała mu na zakup porządnych spodni, ale snobizm zmuszał do popisywania się znajomościami w wielkim świecie. Kolegom po piórze Lechoń wymyślał na kartach dziennika od idiotów, pijaków, grafomanów, ale i siebie nazwał w liście z marca 1950 roku „nieudanym oratorem, ciężkim prozatorem, słowem człowiekiem skończonym”.
List wysłał do Wierzyńskiego. Przyjaciel odpisał: „Nie zawracaj sobie głowy «brakiem talentu», bo przyjadę specjalnie, żeby zbić Cię po mordzie. Jesteś przytomny facet, błyszczysz dowcipem i inteligencją”. Nie można się było spodziewać innej odpowiedzi. Do Lechonia pisał autor wierszy zatytułowanych „Tyle jest we mnie bajecznej pogody” i „Śpiew dionizyjski”. Radosny witalizm Wierzyńskiego musiał działać na Lechonia kojąco. Z listów poety deklarującego w wierszu „Królestwo moje na całym jest świecie” można było czerpać siłę. Nieprzypadkowo Wierzyński wykazywał duże zainteresowanie sportem. Wygrał Konkurs Literacki IX Igrzysk Olimpijskich w Amsterdamie dzięki tomikowi głoszącemu pochwałę sprawności fizycznej i opiewającemu piękno atletycznego ciała, był pierwszym redaktorem naczelnym „Przeglądu Sportowego”.
Nigdy nie brakowało mu odwagi i energii do działania. W 1914 roku wstąpił do ochotniczej polskiej formacji wojskowej. Wzięty do niewoli – uciekł. W czasie wojny polsko-bolszewickiej był oficerem do spraw propagandy. Po II wojnie światowej wylądował w USA, gdzie współpracował z Radiem Wolna Europa. Tym ostatnim zajmował się również Lechoń, który jednak znosił emigrację do Stanów znacznie gorzej niż Wierzyński. Na fotografiach z tego okresu widzimy go przeważnie zasępionego, zniechęconego, spoglądającego ponuro. Inne to zdjęcia niż te, do których pozuje na Long Island Wierzyński – z żoną pod palmami, uśmiechnięty. Nawet gdy Lechoń gra w amatorskim teatrze postać z Fredry, na fotografii widzimy postać tragiczną. Ziemowit Karpiński napisał o tym występie: „Lechoń zionie jadem […], wypluwa z siebie jakby latami nagromadzoną gorycz”.
Rok później poeta już nie żył. Wyskoczył z okna nowojorskiego hotelu. Jego pogrzebem zajął się Kazimierz Wierzyński. W 1991 roku prochy Lechonia sprowadzono do Polski. W swoim ostatnim wierszu „Poeta niemodny” poeta zawarł nietrafne przewidywanie. Pół wieku po jego śmierci wczesna poezja Lechonia wciąż ma się czym obronić przed zarzutami potomnych. To raczej wiersze Wierzyńskiego, któremu Lechoń tak zazdrościł, nie przetrwały próby czasu. Dzisiejszych czytelników śmieszą czasem nie mniej niż ich parodie autorstwa Tuwima („Hop! Skaczę z łóżka! jak młodo, / Servus, klozecie kochany!”). Lechoniowi jednak radość przyjaciela była bardzo potrzebna. Na fotografii z Long Island widzimy go w ogrodzie u boku Wierzyńskiego. To jedno z nielicznych amerykańskich zdjęć, na których Lechoń się uśmiecha. Jeszcze ma siłę być „Ziabą” i „kochanym Leszuniem” dla poety, który umiał dodać mu otuchy.
Marta Słomińska