Biografię Teresy Roszkowskiej Joanna Stacewicz-Podlipska zatytułowała słowami samej artystki: „Ja byłam wolny ptak…”. Wolny i barwny. Kiedy Roszkowska była dzieckiem, jakaś kobieta wskazała ją w operze koleżance i wyszeptała głośno: „Patrz, jaka brzydka dziewczynka!”. „Tak, ale jak ładnie ubrana!” – odpowiedziała koleżanka. Matka Roszkowskiej, piękna i elegancka Szwajcarka Dorothea Leiszke, uważała bowiem za swój obowiązek nie tylko zaszczepienie w córce miłości do opery, lecz także wyrabianie u niej dobrego gustu. Teresa szybko odnalazła własny styl: jego nieodłącznymi elementami były przewiązany wstążką ciasny kok, wielkie kolczyki i ciemna opalenizna. Do tego ekstrawaganckie ubrania własnego projektu. Szyć Roszkowska nie potrafiła, ale najmniejszy błąd krawcowej dostrzegała od razu i domagała się poprawek.
O kompromisach nie było mowy, bo Roszkowska zawsze nimi gardziła. Już jako młoda dziewczyna postanowiła nie wybierać między konserwatorium muzycznym a Szkołą Sztuk Pięknych, tylko studiować na obu uczelniach jednocześnie. Gdy zakochała się w teatrze i zaczęła zajmować scenografią, pracowała tylko z tymi, którzy nie ograniczali jej kreatywności. W przeciwnym razie dziękowała za współpracę. Była świetną negocjatorką, czego dowodzi umowa w sprawie przedstawienia „Romeo i Julia”. Roszkowska miała przygotować scenografię, ale za każdy dzień ewentualnego opóźnienia domagano się od niej stu złotych kary. Artystka wymogła na pomysłodawcach tego zapisu, by powstał kolejny: jeśli ona zdąży, a sztuka nie zostanie wystawiona zgodnie z planem, scenografka dostanie codziennie sto złotych rekompensaty. Zarobiła dziewięć tysięcy.
Choć Roszkowskiej nie brakowało pewności siebie, umiała słuchać dobrych rad. Tadeusz Pruszkowski, jej mentor ze Szkoły Sztuk Pięknych, poradził, by malowała temperą. Usłuchała go i wkrótce stwierdziła, że mistrz miał rację. Dekoracyjne, bajecznie kolorowe malarstwo Roszkowskiej dzięki użyciu tempery stało się jeszcze wspanialsze, budziło uznanie w kraju i za granicą. Szybko doceniono też Roszkowską jako scenografkę: w 1937 roku na paryskiej Wystawie Światowej zdobyła złoty medal za oprawę plastyczną baletu „Baśń krakowska”.
Artystka ufała swojej wyobraźni, ale przy pracy nad przedstawieniami wymagającymi studiów nad konkretną epoką historyczną nie zaniedbywała pożytecznej lektury. Kiedy tworzyła scenografię i kostiumy do „Marii Stuart”, wiele czytała o szesnastowiecznej modzie dworskiej, aby przygotować stroje tyleż piękne, co realistyczne. Namówiła aktorki, by dla lepszego efektu końcowego na próbach występowały w szerokich, niewygodnych halkach. Odmówiła tylko Elżbieta Barszczewska, która wolała spodnie. Skończyło się to spektakularnym upadkiem podczas premiery: suknia była zbyt ciężka, by Barszczewska zdołała nosić ją z wdziękiem bez koniecznego przygotowania. Wiecznie narzekającej na podobne kostiumy aktorce Roszkowska zaproponowała kiedyś, by – skoro jest niezadowolona z projektów – narysowała własny. Barszczewska musiała ustąpić.
„Wolny ptak” wszystko robił po swojemu. Kiedy koledzy ze studiów wyśmiewali niepoprawną polszczyznę Roszkowskiej (choć jej ojciec był kaliszaninem, długo mieszkali w Rosji), otrzymywali bolesne kuksańce. Reżyserów artystka nie biła, ale uważała, że scenografowie są im równi, jeśli chodzi o prawo do kształtowania formy przedstawienia. Rady i opinie, z którymi się nie zgadzała, puszczała mimo uszu. Również tę o konieczności lepszego zabezpieczenia domu przed rozbojem – drzwi malarka zamykała tylko na zasuwkę. Nie bała się złodziei, bo w ogóle nie przywiązywała zbyt wielkiej wagi do pieniędzy. Dla uwielbianych kotów (prócz nich dokarmiała regularnie także psy i ptaki) codziennie kupowała pięć kilo ryb. „Ludzie to chamy, prawdziwymi przyjaciółmi są zwierzęta” – mawiała. Tych ludzi, którzy w 1992 roku okradli ją i udusili, do dziś nie ujęto.
Marta Słomińska