Ewie Bandrowskiej-Turskiej od dzieciństwa nie brakowało w najbliższym otoczeniu wzorów do naśladowania. Była rodzoną córką profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego, chrzestną córką Adama Asnyka i bratanicą słynnego tenora Aleksandra Bandrowskiego. Bardzo szybko okazało się, że małą Ewę najbardziej nęci droga kariery obrana przez stryja: gdy dziewczynka słyszała dźwięki muzyki, wchodziła pod fortepian, by ją lepiej słyszeć. Paradoksalnie niewiele brakowało, by to właśnie nauczycielka śpiewu nie dopuściła Ewy do matury: Bandrowska zachęcała koleżanki do fałszowania i zmieniała lekcję w komedię. Szczęśliwie nauczycielkę udało się ugłaskać. Po zdanej maturze Ewa zadbała o gruntowne wykształcenie muzyczne: najpierw uczyli ją stryj i znany kompozytor Zdzisław Jachimecki, później trafiła do Wiednia, pod opiekę Heleny Zboińskiej-Ruszkowskiej.
Naukę u tej wybitnej sopranistki Bandrowska-Turska wspominała nie bez przykrości: Jachimecki traktował swoją podopieczną bardzo serdecznie, Zboińska-Ruszkowska zaś była chłodna i wymagająca. Miała jednak talent pedagogiczny, o czym Ewa przekonała się już jako debiutująca śpiewaczka operowa: zebrała świetne recenzje, choć warszawski Teatr Wielki był sceną prestiżową, a rola Małgorzaty w „Fauście” nie należała do najłatwiejszych. Później Bandrowska-Turska śpiewała w „Traviacie”, „Cyganerii”, „Rigoletcie”…
Niestety zmuszona była robić przerwy na kuracje. Odwiedzała Włochy i Zakopane, by leczyć chorobę płuc, miała poważne problemy z głosem. Stryj i Zboińska-Ruszkowska mogli zaświadczyć, że struny głosowe są bardzo wrażliwym instrumentem. Oboje śpiewali w operach Wagnera: do dziś przestrzega się młodych artystów, by nie robili tego zbyt wcześnie, jeśli chcą zachować nienadwerężony głos. Bandrowska-Turska, aby podreperować swój, zamilkła któregoś razu na całe dziewięć miesięcy: dodatkową pomocą miały służyć zakopiańskie powietrze i białe wino z gliceryną. Chora skarżyła się, że mikstura smakuje nieszczególnie, ale leczenie zdziałało cuda. „Odnowiony” głos był prawie dwukrotnie silniejszy, zwiększyła się jego skala. Bandrowska-Turska budziła większe zachwyty niż kiedykolwiek, aż trzech kompozytorów napisało koncerty specjalnie dla niej.
„Potwornie trudne” – powiedziała, gdy Tadeusz Kassern pokazał jej jeden z tych koncertów. „Wiem” – odrzekł – „ale pani to zaśpiewa”. „Jak nie pani, to nikt” – dodał zaraz i miał rację. Nikt prócz Bandrowskiej-Turskiej nie był w stanie zaśpiewać napisanych dla niej koncertów. Uwielbiana w kraju, artystka zyskała też dużą popularność za granicą. Podziwiały ją Anglia, ZSRR, Czechosłowacja i Francja, w tym ostatnim kraju Bandrowska-Turska budziła jednak zawiść lokalnych talentów. Robiono jej złośliwe dowcipy: pewnego razu namówiono garderobianą, by słabiej niż zwykle zawiązała krynolinę, w której gwiazda odgrywała rolę Violetty z „Traviaty”. By nie pokazać się w spadającej sukni, Bandrowska-Turska zeszła ze sceny plecami do publiczności. Francuzów znielubiła na długo. Gdy kiedyś opluł ją wielbłąd, stwierdziła, że zwierzę musiało się urodzić we Francji.
Bardzo zresztą lubiła zwierzęta, ze szczególnym uwzględnieniem kotów i psów. Nawet za czasów okupacji wolała spóźnić się na kolejkę, która miała ją wywieźć w bezpieczniejsze miejsce, niż zaprzestać poszukiwań zaginionego psa. Pies szczęśliwie się znalazł, a Bandrowska-Turska zdołała przetrwać wojnę mimo twardego postanowienia nieśpiewania dla Niemców: przedstawiła zaświadczenie lekarskie o chorobie gardła. Prawda była taka, że do śmierci zachowała czysty, jasny głos, którym chętnie nie tylko śpiewała, lecz także się śmiała. Lubiła powtarzać, że trzeba śmiać się mimo wszystko. W zachowaniu pogody ducha pomagało jej otaczanie się pięknymi przedmiotami: uwielbiała kolor czerwony i kwiaty, zwłaszcza róże, tulipany, dzikie orchidee. Niektórzy zaświadczali, że spacerowało między nimi nawet do trzydziestu kotów. Ale czy to tak wiele jak na operową diwę?
Marta Słomińska