Gdy w polskich kinach miano zacząć wyświetlać film „Jak rozpętałem II wojnę światową”, ówczesny kierownik Wydziału Kultury KC Wincenty Kraśko zaproponował zmianę tytułu. Po cóż bowiem – argumentował – dostarczać argumentów ludziom skłonnym sugerować, że wybuch wojny to wina Polaków? Tytułu nie zmieniono, Kraśkę wydrwiono. Czy oznacza to jednak, że geneza II wojny światowej jest dla wszystkich oczywista? Profesor Jerzy Eisler przestrzega przed łatwymi odpowiedziami na trudne pytania.
Przede wszystkim – dowodzi – wojny nie miewają tylko jednej przyczyny. Aby zaistniały sprzyjające warunki do wybuchu konfliktu zbrojnego, potrzeba bardzo wielu niekorzystnych okoliczności. Liczy się wszystko: uwarunkowania historyczne, geograficzne, nastroje społeczne, charyzma przywódców państwowych, możliwości militarne, nawet szczęśliwe czy pechowe zbiegi okoliczności. Chętnie zajmujemy się dziś historią alternatywną, dyskutujemy o tym, jak można było wygrać II wojnę światową lub jej uniknąć. Warto jednak pamiętać, że obok optymistycznej historii alternatywnej istnieje także pesymistyczna: jak na przykład potoczyłyby się losy wojny, gdyby Japończycy zamiast Pearl Harbor zbombardowali Władywostok? Lepiej może nie zgadywać. Warto za to pamiętać, że do okoliczności sprzyjających wybuchowi II wojny światowej można zaliczyć właśnie optymizm.
Nie brakowało go Polakom, którzy uwierzyli bezgranicznie w swoje siły. Według Jerzego Eislera położenie geograficzne Polski sprawia, że w sytuacji zagrożenia można zrobić niewiele ponad zmówienie „Ojcze nasz”. Nasi pradziadkowie wierzyli jednak, że naród zdolny do odzyskania niepodległości po ponad stu latach zrobić może wszystko. Pierwsze pokolenie wychowane w wolnej Polsce było zdecydowane nie oddać wrogom nawet guzika. Powtarzano, że mamy najlepszą kawalerię świata, a plan obrony Polski na wypadek ewentualnego ataku Niemców zaczęto opracowywać dopiero w marcu 1939 roku. Niestety pełni optymizmu byli też Niemcy, przewidujący, że III Rzesza przetrwa tysiąc lat, a wcześniej znacznie rozszerzy swoje granice. Hitler wiedział, że nie ma jak dojście do władzy w kryzysie: wtedy ludzie zauważają każdą, nawet najmniejszą pozytywną zmianę.
Nie można twierdzić, że optymizm jednych i drugich był kompletnie nieuzasadniony. Zarówno Polacy na początkowym etapie wojny, jak i Niemcy pod jej koniec wykrzesali z siebie więcej energii, niż ktokolwiek rozsądny mógłby przypuszczać. Gdybyśmy mieli wytłumaczyć ludziom nieznającym historii, jaką potęgą była III Rzesza – powiada Jerzy Eisler – trzeba by odwołać się do filmów opowiadających o ataku Marsjan. Oto państwo tracące kolejnych sojuszników, otoczone ze wszystkich stron, toczyło wyrównaną walkę z największymi światowymi mocarstwami! Zdumiewający był także wysiłek Polski. Potężna Francja broniła się tylko tydzień dłużej od niej. Męstwo wbrew późniejszej legendzie wykazali nie tylko prości żołnierze: podczas kampanii wrześniowej z bronią w ręku ginęli również generałowie, jak choćby Mikołaj Bołtuć, osobiście prowadzący atak na bagnety.
Czy Polacy mieli z Niemcami szanse? Nie. Braki ludnościowe, przestarzałe uzbrojenie, napaść Rosjan – to tylko niektóre z czynników skazujących nas na porażkę. Czy moglibyśmy odeprzeć podobny atak dziś? Wierzymy w moc Traktatu Północnoatlantyckiego, ale nasi przodkowie uważali przedwojenne umowy za równie silnie wiążące. Musieliśmy jednak – jak to ujmuje Jerzy Eisler – zagrać na loterii. Podpisanie traktatu to kupno losu, który może się okazać bezwartościowy, ale daje nadzieję. Podtrzymuje ją świadomość, że nie istnieją imperia dość silne, by zdusić każdy sprzeciw. Do ulubionych zdjęć profesora Eislera należy to, na którym tłum Niemców witających Hitlera unosi dłonie w nazistowskim pozdrowieniu, ale jeden człowiek stoi z założonymi rękami. Można przyjąć, że ktoś taki znajdzie się zawsze, wszędzie – ale bezpieczniej nie czerpać z tego przekonania zbyt wiele optymizmu.
Marta Słomińska