Pierwszym znanym trubadurem był książę Akwitanii Wilhelm IX. Miało to zapewne związek z jego wysokim statusem społecznym: jako książę mógł śmiało występować przed publicznością, nie byłoby przecież rozsądnie krytykować lub wyśmiewać pieśni tak dostojnego artysty. Zwłaszcza że Wilhelm miał porywcze usposobienie: potrafił grozić mieczem sprzeciwiającemu mu się biskupowi albo porwać urodziwą wicehrabinę. Ten ostatni wybryk dał początek słynnej historii miłosnej, która przez długie lata dostarczała księciu trubadurowi natchnienia. Portret kochanki, nazywanej „La Dangerosa”, Wilhelm wymalował na swojej tarczy, a zalety wicehrabiny sławił w pieśniach. Z miłością księcia przegrały zarówno rodzina, jak i Kościół: ekskomunikę Wilhelm zignorował, błagania żony również. Zrezygnowana księżna zamknęła się w klasztorze.
Trzeba przyznać, że pierwszy trubadur dołożył starań, by usunąć z drogi swej miłości wszelkie przeszkody. Ostatecznie ożenił nawet syna z córką Dangerosy. Dopiero następcy Wilhelma nauczyli nas kojarzyć trubadurów ze źle ulokowanymi uczuciami, nieszczęśliwą miłością, która jeśli zostaje spełniona, to tylko po to, by przynieść kochankom zgubę. Bardzo wcześnie zaczęto spisywać nie tylko pieśni, lecz także żywoty trubadurów, a autorzy takich opracowań wiele miejsca poświęcali tragicznie zakończonym romansom. Czytano na przykład, że trubadur Guillem de Cabestany pokochał piękną Seremondę, żonę znęcającego się nad nią okrutnika imieniem Raimon. Para spotykała się w tajemnicy, a gdy mąż Seremondy wyśledził kochanków, zamordował muzyka i podał żonie na obiad jego serce. Dowiedziawszy się, co zjadła, Seremonda popełniła samobójstwo.
Potworna historia? Bez dwóch zdań, na szczęście jednak zmyślona. Rzeczywista Seremonda z Raimonem się rozeszła, a potem wyszła za mąż jeszcze raz lub dwa. Taka historia była jednak zbyt trywialna, by opromienić blaskiem chwały romantyczną miłość trubadura. Łzy wolano wylewać nad losem Guillema z wyrwanym sercem i Seremondy samobójczyni. Wiele emocji wzbudzał też trubadur Jaufré Rudel, który wybrał na damę swego serca nigdy niewidzianą księżniczkę Trypolisu. Legenda mówi, że popłynął do kraju księżniczki, zachorował i zmarł w ramionach ukochanej. Trubadur nie mógł długo cieszyć się szczęściem: najpierw wzdychał do pozornie nieosiągalnej damy z wyższych sfer, potem – już zaszczycony jej wzajemnością – cierpiał męki zazdrości. Zawsze jednak pozostawał wiernym sługą ukochanej, którą opiewał jako ideał piękna i wzór wszelkich cnót.
Skąd to nagłe wysubtelnienie uczuć w dwunastowiecznej Francji? – zastanawiają się historycy. Owszem, miłość nie była wynalazkiem średniowiecza, ale wcześniej pojmowano ją nieco inaczej: była szczególnym rodzajem erotycznej obsesji, miała coś z choroby. Trubadurzy uczynili z niej zaś odmianę religii. Mówi się czasem o przeniesieniu schematu zależności feudalnych do świata uczuć: zakochany był wasalem swojej pani, gotowym ryzykować życie, by chronić wybrankę. Pojawiają się też teorie tłumaczące rozkwit uczuć na południu Francji… rozwojem herezji.
Faktem jest, że równocześnie z trubadurami coraz większą popularność zyskiwali katarzy, we Francji zwani też albigensami. Wierzyli oni, że świat materialny, niosący wiele cierpienia, nie może być dziełem Boga. Denis de Rougemont dopatrzył się tu podobieństwa do treści, które można odnaleźć w dziełach trubadurów: miłość jest rajem duszy, ale piekłem ciała. Połączeni kochankowie staczają się w otchłań niedoli, bo przenieśli swoje przeżycia duchowe do podłego świata materii. Według de Rougemonta utwory trubadurów należy traktować jako młodszych braci „Pieśni nad pieśniami”: historie miłosne to tylko forma skrywająca religijną treść, którą trzeba ukryć przed wrogami albigensów. To z pewnością ciekawa i wiarygodna wersja – ale warto pamiętać, że makabryczna legenda o romansie Guillema też za taką uchodziła…
Marta Słomińska