W tytule „Warszawy skamandrytów” nieprzypadkowo na pierwszym miejscu znalazła się stolica. Książek o skamandrytach napisano już bowiem sporo, ale dopiero Lidia Sadkowska-Mokkas postawiła sobie za zadanie sportretować całą piątkę słynnych poetów na tle miasta, które dostarczało im niezliczonych emocji i inspiracji. Na końcu „Warszawy skamandrytów” znajdziemy wykaz miejsc powiązanych z członkami tej grupy poetyckiej: samych tylko lokali, gdzie Lechoń, Słonimski, Tuwim, Wierzyński i Iwaszkiewicz odbywali redakcyjne lub czysto towarzyskie spotkania przy kawie, pęczaku czy torcie w kształcie śledzia, jest tam dwadzieścia pięć. A przecież Warszawa skamandrytów to także wynajmowane przez poetów mieszkania, salony literackie, gdzie brylowali, uczelnie, które ich wykształciły, redakcje, teatry, cmentarze, wreszcie ulice i skwery noszące dziś imiona członków „pięknej plejady”. Jest o czym pisać.
Dwóch skamandrytów przyszło w Warszawie na świat: Lechoń i Słonimski. Ten drugi mógł dzięki temu chwalić się po latach, że jest jedynym żyjącym polskim literatem, który rozmawiał z Bolesławem Prusem. W praktyce oznaczało to, że Prus przyszedł kiedyś oddać ojcu Słonimskiego – cenionemu lekarzowi, z którym się przyjaźnił – pożyczoną książkę. Ponieważ go nie zastał, powiedział do syna przyjaciela: „Niech kawaler odda to panu doktorowi”. Przez mieszkanie Słonimskich przewijały się zresztą i inne znakomitości: na okrytej ceratą kozetce kilka nocy spędził Józef Piłsudski, wówczas dopiero działacz PPS. Znacznie później od Słonimskiego i Lechonia swoje losy związali z Warszawą pozostali skamandryci: Tuwim był łodzianinem, Iwaszkiewicz dorastał na Kijowszczyźnie, Wierzyński w Drohobyczu. Warto dodać, że wszyscy ci poeci często zmieniali miejsce zamieszkania.
Po części było to związane z problemami finansowymi. Przez długi czas za najzamożniejszego z wielkiej piątki uchodził Słonimski, który nierzadko fundował kolegom po piórze obiady. Szczególnie trudno było zaspokoić apetyt stale kręcącego się koło skamandrytów facecjonisty Franciszka Fiszera. Nawet on zaczął jednak z czasem Słonimskiego oszczędzać. Goszczony przezeń „Pod Wróblem”, zamówił tylko bigos i fasolkę po bretońsku, dopiero na widok wkraczającego do baru bogatego przemysłowca Ambroziewicza zażądał dodatkowo całej kaczki. Teoretycznie bogato ożenił się Jarosław Iwaszkiewicz, który poślubił jedyną córkę potentata Lilpopa. Po latach wspominał, że sam w małżeństwo wniósł tylko „kufer książek, jedno ubranie i mnóstwo dobrych chęci”. Niestety rodzina Lilpopów wkrótce postarała się o pozbawienie Anny Iwaszkiewiczowej praw do spadku.
Do ulubionych przez skamandrytów miejsc na mapie Warszawy należały salony literackie: tam można było najeść się za darmo, a w dodatku pokonwersować z ciekawymi ludźmi. Słonimski i Lechoń szczególnie lubili bywać u Boyów, Wierzyński często odwiedzał Kadena-Bandrowskiego. U Zofii Nałkowskiej skamandryci potrafili siedzieć aż do rana: podczas jednego z takich spotkań doszła ich wieść o śmierci Piłsudskiego. Maria Dąbrowska wspominała potem, że goście „rozpierzchli się momentalnie jak kuropatwy”.
Historia wkraczała niekiedy w życie skamandrytów znacznie brutalniej. Tuwim był w Zachęcie, kiedy Eligiusz Niewiadomski zastrzelił tam prezydenta. Wstrząśnięty zbrodnią poeta chciał uciekać, zarządzono jednak zamknięcie drzwi: przeżył atak klaustrofobii. Wkrótce potem oddał Narutowiczowi hołd wierszem, w którym żałobny kondukt idzie „tętniącą Warszawą”. Po II wojnie światowej Tuwim wrócił z emigracji wcześniej niż inni skamandryci, ale widział już Warszawę inaczej niż oni. Stosunek do nowej władzy poróżnił dawnych przyjaciół, pozostała jednak pamięć o wspólnie wielbionej stolicy przedwojennej. Mówią o tym choćby słowa wiersza, którym Antoni Słonimski opłakał samobójstwo Lechonia: „Czekały w Parku znajome drzewa, / Letnie wieczory i na Krakowskim / Niebieskie szybki starej latarni”. Stokroć bliższe Lechoniowi niż Nowy Jork, nie doczekały się jednak jego powrotu stamtąd.
Marta Słomińska