Kiedy słyszymy o bitwie warszawskiej, na myśl przychodzi nam od razu starcie z bolszewikami. Nie była to jednak pierwsza bitwa stoczona pod Warszawą. Od 28 do 30 lipca 1656 roku armia Rzeczypospolitej Obojga Narodów ścierała się tam z połączonymi siłami Brandenburczyków i Szwedów, zamierzających odzyskać odbitą miesiąc wcześniej przez Polaków Warszawę. Choć nieprzyjaciel dysponował niemal o połowę mniej licznymi zastępami żołnierzy, górował nad siłami Rzeczypospolitej wyszkoleniem i uzbrojeniem.
Mimo to pod koniec pierwszego dnia bitwy Polacy mieli wiele okazji do zdobycia przewagi nad Szwedami. Sprzyjało im nawet ukształtowanie terenu. Szwedzki król Karol Gustaw zakładał, że jego wojska będą się posuwać bardzo szybko, ale drogi były piaszczyste, a pod Tarchominem las dzieliło od Wisły tylko osiemset metrów: nie więcej niż kilkuset żołnierzy mogło maszerować tam ramię w ramię. Niestety król Jan Kazimierz nie wykorzystał szansy zadania Szwedom strat, gdy ci maksymalnie rozciągnęli kolumnę marszową. Polacy zdołali jednak zatrzymać Szwedów przed szańcami: osłaniani przez nie artylerzyści znacznie przerzedzili szeregi atakujących rajtarów. Straty piechoty były na tyle duże, że Karola Gustawa namawiano, by zrezygnował z dalszej walki. Jan Kazimierz z kolei tryskał optymizmem i rwał się do bitwy w otwartym polu.
Następnego dnia sytuacja się odwróciła: Karol Gustaw popisał się błyskotliwym planem, a Polacy zrobili, co mogli, by bitwę przegrać. Na początek król Szwedów postanowił zaatakować tam, gdzie się go nie spodziewano: polecił obejść wojska Rzeczypospolitej od wschodu. Nie dość, że znajdował się tam solidnie umocniony szaniec, to jeszcze zmierzali w jego kierunku wspierający Polaków i Litwinów Tatarzy. Karol Gustaw zaryzykował i odniósł sukces, również dzięki zaniedbaniom przeciwnika: zbyt późno zorientowano się, że pozorowane ataki na froncie to zasłona dymna mająca ukryć manewr oskrzydlający. Potem, gdy zamiary Szwedów odkryto, zwlekano z zaatakowaniem kolumny marszowej, bo większość Polaków wolała… dojeść obiad. Pamiętnikarze wspominali później, że litewska chorągiew husarska „bardzo odważnie skoczyła i nabawiła […] króla szwedzkiego strachu”, ale posiłków się nie doczekała.
Srodze zawiedli się też Polacy liczący, że położą trupem Karola Gustawa. Kilku husarzy z królewskiej roty litewskiej, wśród nich Wojciech Lipski i Jakub Kowalewski, próbowało dosięgnąć króla, którego jednak uratowano. W pamiętniku weterana wojny polsko-szwedzkiej Jakuba Łosia czytamy, że Karola Gustawa ocalił strzał z pistoletu Bogusława Radziwiłła. Mało to jednak prawdopodobne, zwłaszcza że Radziwiłł nie omieszkałby się pochwalić takim wyczynem. Tak czy inaczej męstwo Lipskiego i Kowalewskiego nie dodało animuszu królowi polskiemu: przybity stratami husarii Jan Kazimierz rozkazał przeprawić piechotę i artylerię na lewy brzeg Wisły, co oznaczało odwrót. Miary nieszczęścia dopełniły panika, która wybuchła podczas przeprawy – wielu ludzi wówczas utonęło – i rzeź zdobytej przez Szwedów Pragi, gdzie wojacy zwycięskiego Karola Gustawa nie oszczędzili nawet dzieci.
Chciałoby się powiedzieć: nic dziwnego, że o takiej bitwie warszawskiej Polacy wolą zapomnieć. Porażka na polu bitwy, paniczny odwrót zakończony licznymi utonięciami, masakra bezbronnej ludności cywilnej, oddanie wrogowi Warszawy, którą Szwedzi doszczętnie złupili: wszystko to zdaje się tworzyć obraz jednej wielkiej klęski. Los bywa jednak przewrotny i dziś można zaryzykować twierdzenie, że pod pewnymi względami bitwa warszawska roku 1656 przyniosła więcej korzyści Polakom aniżeli Szwedom. Ci ostatni przez chwilę spoczęli na laurach: zdobycie Warszawy spowolniło ruchy ich wojsk, Polacy zaś zyskali czas, który pozwolił skoncentrować rozproszone dotąd oddziały. Dotarło też do nich wreszcie, że rezultat lepszy od walki ze Szwedami w otwartym polu dać może wojna podjazdowa. To ona cztery lata później pomogła ostatecznie zakończyć szwedzki potop.
Marta Słomińska