Alessandro di Mariano Filipepi: tak się w rzeczywistości nazywał Sandro Botticelli. „Sandro” to oczywiście zdrobnienie imienia, „Botticelli” jest zaś przeniesionym na malarza przydomkiem jego brata. Ten ostatni był zapewne niewysoki i tęgi, skoro nazwano go „Beczułką”. Do Sandra to przezwisko pasowało znacznie mniej: na zachowanym autoportrecie widzimy raczej szczupłego mężczyznę. Jeszcze szczuplejsze były jego modelki, pozujące do wizerunków wiotkich nimf i eterycznych Madonn.
Madonn Botticelli namalował sporo, zwłaszcza że po czterdziestce zachwycił się – jak wielu innych florentyńczyków – natchnionymi kazaniami Girolama Savonaroli, grożącego wiecznym potępieniem ludziom trawiącym czas na przyjemnościach, a nie modlitwach i dobrych uczynkach. Zwolennicy Savonaroli palili lustra, biżuterię, szachy, tomiki poezji miłosnych, a malarze dorzucali własne obrazy, które uznali za nazbyt nieprzyzwoite. Szczęśliwie „sprośne” dzieła Botticellego ocalały mimo jego uwielbienia dla Savonaroli i są dziś najsłynniejszymi z obrazów tego malarza: dość wspomnieć „Narodziny Wenus”. Wszyscy miłośnicy sztuki znają też „Wiosnę”, obraz, który doczekał się licznych interpretacji. Zależnie od tego, jak odczytamy malarski kod obrazu, otrzymamy dzieło radosne lub przygnębiające, mające wymowę chrześcijańską albo pogańską.
Wedle interpretacji odsyłającej do antyku Botticelli zaprasza nas do królestwa Wenus. Ubraną w czerwoną suknię boginię otaczają tańczące gracje, sypiąca kwiaty Flora, obejmowana przez boga wiatru zachodniego Zefira nimfa Chloris, Merkury (rozpoznawalny dzięki skrzydlatym sandałom i kaduceuszowi) oraz mierzący z łuku Kupidyn. Oto – twierdzą niektórzy z historyków sztuki – dzieło głoszące pochwałę miłości i piękna. Wraz z wiosną natura budzi się do życia, a panowanie nad światem przejmuje miłość. Dobro zwycięża zło, piękno szpetotę: może to alegoria rządów władcy Florencji Wawrzyńca Wspaniałego, którego pasją była kultura antyku? W beczce miodu jest jednak łyżka dziegciu. Chloris wygląda na przerażoną, usiłuje się wyrwać Zefirowi, który z kolei zastanawia widza oryginalną powierzchownością: ma niebieską skórę i posępną twarz, przypomina demona.
Niektórzy doszukują się tu wątku autobiograficznego. Pod postacią Chloris malarz miałby przedstawić swoją ukochaną Simonettę Vespucci, najpiękniejszą z florentynek, przedwcześnie zmarłą na gruźlicę. Porywający Chloris Zefir byłby zatem Śmiercią, a cały obraz niósłby przesłanie: „et in Arcadia ego”. Czy jednak rzeczywiście Botticelli namalował moment wdarcia się śmierci do rajskiego florenckiego ogrodu? Historycy twierdzą, że rzekoma miłość artysty do Simonetty to tylko legenda, a Chloris nie ma rysów signory Vespucci. Może zatem Zefir symbolizuje nie śmierć, lecz zimę, która usiłuje zatrzymać wyrywającą się z jej objęć Wiosnę? Potem następuje Lato, reprezentowane przez piękną Wenus, a następnie Jesień. Mógłby nią być Merkury, patrzący w górę: być może na owoce gotowe do zbioru? Trzy gracje symbolizowały z kolei nieprzerwany cykl pór roku.
A interpretacja chrześcijańska? Nie sposób zaprzeczyć, że bogini w czerwonej sukni niezbyt przypomina bohaterkę „Narodzin Wenus”. Jej poza i ubiór typowe są raczej dla Madonny. Trzy gracje mogłyby, zgodnie z pismami cenionych przez Botticellego neoplatoników, uosabiać Piękno i Rozkosz, między którymi staje Czystość. Odwraca się ona plecami do Kupidyna i patrzy na Merkurego, który spogląda ku górze: przypomina, że winniśmy myśleć o Bogu. Może zresztą jest Bożym synem? Kaduceusz Merkurego wygląda nietypowo, kojarzy się raczej z krzyżem. Mielibyśmy więc na obrazie dwa oblicza świata, świeckie z Wenus, Florą, Merkurym oraz duchowe, któremu patronują Chrystus i Maryja. Może zatem przesłanie artysty brzmiało: przyjemności życia są nietrwałe niczym pory roku, Bóg zaś trwa wiecznie? Taka „Wiosna” nie musiałaby kończyć w płomieniach florenckiego „stosu próżności”.
Marta Słomińska