„Szlachcic mazurski […] wrażliwy na lada uchybienie, na obelgi lub potwarz, bronił swej czci, kalecząc prześladowcę […]. Przyrodzoną popędliwość potęgowało w nim piwo, które pochłaniał w wielkiej obfitości”. Tak pisał Władysław Smoleński w wydanych przed ponad stu laty „Szkicach z dziejów szlachty mazowieckiej”, ale zła sława tej ostatniej ugruntowała się znacznie wcześniej. „Mazurowie naszy po jaglanej kaszy słone wąsy mają, piwem je maczają, skoro się podpiją, wnet chłopa zabiją” – śpiewano w XVII wieku. W tych kilku wersach zawarto właściwie wszystkie złośliwe stereotypy mazowieckiego szlachcica: biedny jak mysz kościelna (zamiast mięsa je kaszę jaglaną), agresywny i zawsze na rauszu. Warto zapytać, co pomogło ten stereotyp ukształtować: dlaczego siedemnastowieczny polski szlachcic w ogóle, a mieszkaniec Mazowsza zwłaszcza, nie rozstawał się z piwem?
Po pierwsze: było tanie. W 1624 roku za garniec piwa trzeba było zapłacić trzy grosze, podczas gdy świeca kosztowała cztery, a kura dziesięć. Dniówka czeladnika murarskiego wystarczała na zakup 6 litrów piwa. Nic dziwnego, że równie często jak ono kupowany był tylko jeden artykuł spożywczy: chleb. Na piwo nie było stać tylko zupełnych nędzarzy: w staropolskiej literaturze opisu skrajnie biednego miasta dopełnia informacja, że „choć się rynek obeszło i wszystkie ulice, nie ujrzałeś szeląga ni piwa szklenice”.
Po drugie: łatwo dostępne. Pochodzący z 1577 roku spis karczm znajdujących się w ziemi bielskiej pozwala stwierdzić, że praktycznie w każdej wiosce było ich kilka. W Tykocinie jedna karczma przypadała na pięć domów. Najwięcej było właśnie karczm piwnych, mniej miodowych, najmniej gorzałczanych: wódka stosunkowo wolno zdobywała w Polsce popularność. Piwo zaś warzono w tysiącach browarów, nierzadko także w prywatnych domach, na własne potrzeby. Przeciętny Polak wypijał dziennie dwa litry tego napoju. Trzeba tu dodać, że był on zdecydowanie słabszy niż dziś. Piwo dwu-, trzyprocentowe uderzało do głowy dopiero wypite w dużej ilości, toteż traktowano je inaczej niż wino czy wódkę. Można je uznać za staropolski odpowiednik herbaty, pitej przy dowolnej okazji i o każdej porze. W kuchni piwo jako składnik można było znaleźć wszędzie, począwszy od octu, a skończywszy na zupie.
Po trzecie: od pewnego momentu zniesienie życia na trzeźwo nie przychodziło Polakom łatwo. W XVII wieku przez Rzeczpospolitą przetaczały się liczne i katastrofalne w skutkach wojny, ludzie tracili bliskich, dobytek, przechodzili piekło. Powszechnie stosowano więc zasadę „na frasunek dobry trunek”, a granica tolerancji dla pijackich wybryków przesunęła się bardzo daleko. To, co w XVI wieku opisywano jako obrzydliwość, sto lat później było już tylko wesołą przygodą przy kuflu. Organizowano coraz niebezpieczniejsze pijackie imprezy, podczas których zmuszano gości do wlewania w siebie olbrzymich ilości alkoholu. Zawartość pucharu, kiedyś służącego do wspólnego spełniania toastu, teraz wypić musiał jeden człowiek. „Po wczorajszym bankiecie wynidę z pokoju, aż w izbie pełno krwie, szkła, obu końców gnoju” – tak w jednej ze swoich fraszek opisywał Wacław Potocki typową ówczesną zabawę.
Wcześniej miejscem pijackich awantur bywała z reguły karczma. Konstytucja z 1576 roku „O ubiciu szlachcica w karczmie” (co znamienne, przeznaczona tylko dla Mazowsza) stanowiła nawet, że jeśli wysoko urodzony pije w takim przybytku z pospolitakami i zostanie zamordowany, rodzina nie może żądać zadośćuczynienia. Z akt sądowych ziemi bielskiej wynika, że w listopadzie 1591 roku co najmniej 12% zranień miało tam miejsce w karczmie lub na prowadzącej z niej drodze. Sto lat później o ranę odniesioną podczas pijackiej bijatyki łatwiej już było w szlacheckim dworku, gdzie nie miało się nawet prawa do kontrolowania ilości spożytego alkoholu. A dziś? Uczeń czytający „Syzyfowe prace” przeciera oczy ze zdumienia, gdy nieletni Jędruś Radek każe sobie w karczmie podać kwartę piwa i niezwłocznie ją otrzymuje. Piwu dodano procentów, ale i paragrafów.
Marta Słomińska