Próżno w nieocenionych „Żywotach najsławniejszych malarzy, rzeźbiarzy i architektów” Vasariego szukać osobnego rozdziału poświęconego jednemu z najwyżej dziś cenionych włoskich artystów: Veronesemu. Kilkanaście akapitów na jego temat zawiera tylko żywot innego słynnego werończyka, architekta Sanmichelego. Czytamy tam, co następuje: „Z Werony również pochodzi malarz niejaki Paulin, dziś w Wenecji budzący największe nadzieje, bo, jakkolwiek nie ma on jeszcze trzydziestu lat, wykonał wiele dzieł godnych pochwały”. Ostrożna to wypowiedź: Vasari wyraźnie nie chciał chwalić na wyrost artysty, który mógłby zawieść pokładane w nim nadzieje. A przecież Veronese zdążył już do tego czasu stworzyć jeden ze swoich najsłynniejszych obrazów: imponujące rozmachem „Gody w Kanie Galilejskiej”, przepustkę do wielkiej kariery malarza.
„Jest to dzieło wyjątkowe” – przyznaje Vasari. „Jeżeli dobrze pamiętam, to występuje tam sto pięćdziesiąt głów, a każda z nich jest różna i wykonana z wielką starannością”. Rzeczywiście Veronese specjalizował się w rozbudowanych scenach: na jego obrazach widzimy gromady stłoczonych postaci, nierzadko noszących rysy współczesnych artysty. Zawitali oni również na gody w Kanie: weselnikom przygrywają muzycy, w których możemy rozpoznać między innymi Tycjana, Tintoretta i Veronesego we własnej osobie. Wśród gości są król Francji Franciszek I, jego żona Eleonora i Sulejman Wspaniały. Wszyscy noszą stroje z epoki Veronesego, tylko odzież Jezusa i towarzyszących mu apostołów właściwa jest czasom biblijnym. W ten niezwykły sposób malarz podkreślił żywotność chrześcijaństwa: współczesne weneckie wesele zostaje połączone z tym, na którym Chrystus przemienił wodę w wino.
Uważny widz dostrzeże na obrazie liczne ważkie symbole. Tuż nad głową Chrystusa rzeźnik kroi mięso na ucztę: to zapowiedź ofiary, którą Jezus poniesie dla ludzkości. Na stoliku, przy którym siedzą muzycy, stoi klepsydra, nawiązująca do pytania zadanego przez Zbawiciela podczas wesela w Kanie: „Czyż jeszcze nie nadeszła godzina moja?”. Służba zaś serwuje biesiadnikom owoce pigwy, symbolizujące małżeństwo. Nawet kontrasty światła i cienia stanowią tu odwołanie do współistnienia dwóch światów: materialnego oraz duchowego.
Wydawać by się mogło, że Kościół aprobował malarstwo Veronesego bez zastrzeżeń. Co może silniej oddziaływać na wiernych niż scena biblijna, która zdaje się epizodem z ich własnego życia? A jednak artysta wpakował się w kłopoty: namalowana w 1573 roku „Ostatnia wieczerza” zaprowadziła go przed trybunał inkwizycyjny. Wypytywano Veronesego, czemu prócz Chrystusa i apostołów umieścił na obrazie „błaznów, pijaków, Niemców, karłów i inne podobne nieprzyzwoitości”. Niemców do nieprzyzwoitości zaliczono najpewniej dlatego, że kojarzono ich z luteranizmem. Dziś możemy być tym zaskoczeni. Dlaczego Chrystus, który gotów był rozmawiać z każdym – dzieckiem, cudzołożnicą, innowiercą, łotrem skazanym na śmierć – miałby nie cierpieć akurat obecności karłów, Murzynów, Niemców, pijaków i ludzi dłubiących nożami w zębach (bo i tego na obrazie nie zabrakło)?
O to nie wypadało zbyt głośno pytać, Veronese wybrał więc inną linię obrony. „My malarze korzystamy ze swobody błaznów i poetów” – tłumaczył. „Tych halabardników odmalowałem, aby ukazać, że zamożnego pana domu stać na taką służbę”. Powołał się też na Michała Anioła, któremu zarzucono, że namalowany przezeń Sąd Ostateczny przedstawia apostołów i samego Chrystusa bez ubrań, co stanowi obrazę moralności. Artysta nie został wtedy skazany. Sędziowie Veronesego postawili jednak sprawę jasno: Michał Anioł Michałem Aniołem, tak czy owak nie chcemy niemieckich halabardników na obrazie zatytułowanym „Ostatnia wieczerza”! Co zatem robić, by uniknąć wyroku skazującego? Przemalować obraz? Na to artysta nie mógł się zdobyć. Wybrał prostsze rozwiązanie: zmienił tytuł malowidła. „Ostatnia wieczerza” została „Ucztą w domu Lewiego”. Malarz ocalił i siebie, i swoje dzieło.
Marta Słomińska