Dla rzymskiego lekarza Galena – „córka Bachusa i Wenery”, dla ludzi średniowiecza i renesansu – „choroba królów” lub „choroba dyplomatów”. Wszystkie te określenia brzmią z pewnością lepiej niż „podagra” czy „dna moczanowa”, chodzi jednak o tę samą chorobę, opisywaną już ponad dwa i pół tysiąca lat przed naszą erą. Przyczyną dny jest zwiększenie stężenia kwasu moczowego we krwi, za które mogą odpowiadać zarówno czynniki genetyczne, urazy fizyczne lub określone choroby, jak i szkodliwe nawyki żywieniowe.
Kilka stuleci temu jednak wierzono, że podagra to kara za błędy młodości spędzonej na obżarstwie, opilstwie i rozpuście. Mimo to chorych nie dotykał ostracyzm: dnę moczanową zbyt silnie kojarzono z wysoką pozycją społeczną. Określenie „choroba królów” miało swoje uzasadnienie, bo podagrze sprzyjał nieograniczony dostęp do tłustych potraw i alkoholu, skutkujący często otyłością oraz odwodnieniem. Na dnę moczanową chorowali władcy Anglii (Henryk VIII, Jerzy IV), Francji (Ludwik XVIII, Napoleon III), Hiszpanii (Filip II). Wskutek postrzegania podagry jako dolegliwości typowej dla koronowanych głów i wielmożów w niektórych kręgach wręcz się tą chorobą chlubiono. Były po temu zresztą i inne powody: podagrycy mieli być rzekomo niebywale wydolni seksualnie (Michel de Montaigne utrzymywał, że ich libido może być nawet dziesięciokrotnie wyższe od przeciętnego).
Nazywanie dny moczanowej „chorobą dyplomatów” też miało swoje podstawy. Wysoko urodzeni ambasadorowie, kanclerze i papiescy legaci z racji prowadzenia niezbyt zdrowego trybu życia nierzadko cierpieli przez ataki podagry, ale jeszcze częściej udawali, że cierpią. Była to doskonała dyplomatyczna wymówka. Kiedy Henryk VIII starał się o unieważnienie swojego pierwszego małżeństwa, wysłany w tej sprawie do Anglii przez niechętnego królowi papieża kardynał Campeggio podróżował w niezwykle wolnym tempie, co tłumaczono właśnie podagrą. Kilka dekad później dna moczanowa miała jakoby przeszkadzać Williamowi Cecilowi w podpisaniu dokumentów pozwalających na koronację Joanny Grey. Małgorzata Parmeńska pouczała swoich ambasadorów, że jeśli udzieli im się posłuchania równocześnie z niemiłymi jej Francuzami, winni udać atak podagry.
Czy można się było szczerze bać choroby tak nobilitującej i pożytecznej? Narzekano na nią, ale i po trosze ją lekceważono, bo nie uchodziła za śmiertelną. Choć długo nie umiano podagry leczyć, medycyna nie była wobec niej całkiem bezsilna: można było zmniejszać opuchliznę i uśmierzać ból. Najczęściej odczuwano go w stawie śródstopno-paliczkowym, toteż na karykaturach przedstawiano podagrę jako demona wgryzającego się w stopę. W nadziei na wyleczenie chwytano się każdego sposobu: stosowano bańki, kąpiele lecznicze, puszczano krew, udawano się na pielgrzymki. Do naszych czasów dotrwał list Zygmunta Starego z podziękowaniami za przysłaną mu maść na podagrę. Nie zawsze też chorobę traktowano jako pretekst do wzięcia urlopu od obowiązków państwowych: marszałek nadworny koronny Adam Kazanowski, gdy podagra odebrała mu władzę w nogach, kazał się nosić na krześle.
Podagrycy długo robili dobrą minę do złej gry, bo wygląd kryształów kwasu moczowego pod mikroskopem opisał dopiero w roku 1679 Antoni van Leeuwenhoek, a na powiązanie nadmiaru rzeczonego kwasu z podagrą trzeba było czekać jeszcze dłużej. Dokonał tego w połowie XIX wieku angielski lekarz Alfred Baring Garrod. Dziś dzięki obniżeniu poziomu kwasu moczowego we krwi można niekiedy całkowicie wyleczyć chorego na dnę moczanową, ponadto istnieje wiele leków, które pozwalają przynajmniej zapobiegać kolejnym atakom podagry. Jak na ironię, ta choroba upowszechnia się jednak, zamiast występować coraz rzadziej: obecnie na podagrę cierpi co pięćdziesiąty mężczyzna, który ukończył trzydziesty rok życia. Najpewniej ma to związek z faktem, że żyjemy coraz dłużej i coraz dostatniej – choroba królów zbłądziła pod strzechy.
Marta Słomińska