Z punktu widzenia slawistów sytuacja polszczyzny tuż po odzyskaniu przez nasz kraj niepodległości była nienajgorsza. Mimo podziału kraju między trzech zaborców Polska nie utraciła ciągłości językowej: było nam łatwiej niż Słowakom, Białorusinom, Ukraińcom, a zwłaszcza Czechom. Nie musieliśmy z wysiłkiem rekonstruować rodzimego języka, zdążono nawet stworzyć podwaliny normy językowej, co ułatwiało walkę o poprawność w mowie i piśmie. Mimo to wzorcową polszczyzną posługiwał się… najwyżej co dziesiąty Polak.
Przyczyn takiego stanu rzeczy było kilka. Po pierwsze co trzeci Polak był nim tylko na papierze: bardzo wielu obywateli odrodzonej Rzeczypospolitej mówiło po niemiecku, ukraińsku, w jidysz. Po drugie ci, którzy posługiwali się językiem polskim, często znali tylko jego odmianę gwarową. W większości pochodzili z warstwy chłopskiej, gdzie do wyjątków należeli ludzie potrafiący się posługiwać językiem literackim, a nie tylko gwarą rodzimą. Po trzecie poziom wykształcenia był z dzisiejszej perspektywy zatrważająco niski: jeszcze w 1921 roku co trzeci Polak nie umiał czytać. W dawnej Kongresówce analfabeci mieli nawet przewagę liczebną nad piśmiennymi! Trzeba przyznać, że dokładano starań, by zmienić ten stan rzeczy. W przededniu wybuchu II wojny światowej odsetek analfabetów wynosił już tylko kilka procent.
W pocie czoła pracowano też nad ujednoliceniem polszczyzny wzorcowej. Długie lata zaborów sprawiły, że nawet najlepiej wykształcony Polak z Wielkopolski nie rozumiał mnóstwa słów używanych przez Małopolan czy Mazowszan. Mówili oni przecież „porzeczki”, „piwnica”, „baranina”, „korkociąg” czy „biedronka”, a nie „świętojanki”, „sklep”, „skopowina”, „grajcarek”, „petronelka”. Do dziś wiele regionalizmów zdążyło wyjść z użycia: niemałą rolę odegrały tu środki masowego przekazu, jak radio i telewizja. Ale jak tu ustalić, który region Polski używa form godnych upowszechnienia? A różnice dotyczyły nie tylko słownictwa, lecz także ortografii czy odmiany. Szkoła warszawska chciała pisać: „biec”, „gienerał”, „Marja”. Krakowska – „biedz”, „generał”, „Marya”. Jak wskazuje dzisiejsza pisownia, głos stolicy nie zawsze był decydujący.
Społeczeństwo żywo się takimi reformami interesowało. Zofię Kossak-Szczucką do białej gorączki doprowadziły plany likwidacji dwuznaku „rz”, „aby matołom ułatwić życie”. Tego pomysłu ostatecznie jednak nie zrealizowano, a niektóre postanowienia Komitetu Ortograficznego powzięte w roku 1936 sprawiają wręcz wrażenie, jakby życie użytkownikom języka chciano za wszelką cenę utrudnić. To wtedy ustalono między innymi, że wyraz „morze” należy pisać od małej litery, jeśli nazwa geograficzna zawiera dwa wyrazy, a ostatni z nich jest rzeczownikiem w mianowniku nieodmieniającym się. W przeciwnym wypadku obowiązuje pisownia od wielkiej litery. Dla przeciętnego użytkownika polszczyzny jest to zasada tyleż irytująca, co niezrozumiała. „Skandal z ortografią” – grzmiał „Kurier Wileński” z kwietnia 1936 roku: podobnie myślało wielu czytelników.
Nie tylko gwary i dialekty regionalne, lecz także wzorce międzywojennej polszczyzny literackiej miały różne odmiany. Na przełomie wieków modny był styl młodopolski: pozostający w kontraście z szarością dnia codziennego, malarski, hieratyczny. Jedynie frazy takie jak „ciała przeźrocze tęczą blasków nasyca” mogły uchodzić za prawdziwie piękne. Tak podniosły styl u mniej zdolnych poetów musiał prowadzić do eksplozji kiczu. Uwolnili nas od niego skamandryci, dbali o konstrukcję i rytm wiersza, ale niebojący się tematów przyziemnych, poezji dnia codziennego, wyrażeń w rodzaju „jak babcię kocham”, a nawet wulgaryzmów. Po nich przyszli futuryści opiewający „kable żył”, „elektryczne płuca” i „nuż w bżuhu”… Miała to być prowokacja. A przecież mało brakowało, by faktycznie taką pisownią „ułatwiono matołom życie”!
Marta Słomińska