Niektórzy patroni warszawskich ulic śmiało mogli o sobie powiedzieć, że zwiedzili pół świata. Niestety nie zawsze przyczyna takiego stanu rzeczy leżała w umiłowaniu podróży: poeci, malarze i powieściopisarze uciekali przed wojną, unikali aresztowania za działalność patriotyczną lub zostawali zesłani w głąb Rosji. Tym ostatnim po powrocie z wygnania Warszawa musiała się wydawać ziemią obiecaną: nic dziwnego, że dokładali starań, aby się dla niej zasłużyć.
Deotyma wybrała drogę kariery literackiej. Już w wieku kilkunastu lat słynęła jako improwizatorka, a prowadzony przez rodziców salon literacki pozwalał córce rozwijać talent. Jadwiga Łuszczewska (tak bowiem brzmiało prawdziwe nazwisko pisarki, która zawdzięczała swój pseudonim wieszczce opisanej przez Platona) interesowała się też polityką. Chętnie uczestniczyła w manifestacjach patriotycznych, ale z czasem zaczęła podzielać poglądy Aleksandra Wielopolskiego, wzywającego Polaków do porzucenia nadziei na wywalczenie niepodległości. Kiedy jednak ojciec Deotymy po wybuchu powstania styczniowego złożył godność carskiego szambelana i został skazany na zesłanie, córka zdecydowała się mu towarzyszyć. W swoim pamiętniku spisała historię wygnania, które było prawdziwym wyzwaniem dla charakteru: zesłańcom doskwierały głód, zimno i choroby. Czuli się też osamotnieni.
Gdy Deotyma wróciła do Warszawy (był wówczas rok 1865), zaczęła wieść zupełnie inne życie. Kobieta, która w Rosji pomagała rodzinie budować szałas z krzeseł i prześcieradeł, teraz zajęła przestronny apartament i otworzyła tam własny salon literacki. Wielbiciele obwołali pisarkę królową i utworzyli jej dwór. Deotyma, obdarowana srebrnym wachlarzem w kształcie berła, otulona kaszmirową szatą, przy świetle alabastrowej lampy czytała na głos swoje powieści, „marszałek dworu” podawał lody, a słuchacze – jak donosili złośliwi – starali się nie zasnąć, jako że Łuszczewska miała zwyczaj przemawiać bardzo monotonnym głosem. Nie brakowało jednak osób zachwyconych atmosferą salonu. Stefania Podhorska-Okołów po latach wspominała go jako „obraz nie z tego świata”, w którym „czas się zatrzymał”.
Czas umiał zatrzymywać także Jan Marcin Szancer. Słynny grafik w wolnych chwilach lubił przesiadywać na skwerku przy Karowej, by tam szkicować wizerunki przechodniów, ci zaś cierpliwie czekali, aż skończy i wręczy im portrety. Co ciekawe, autor niezapomnianych rysunków poczuł się obrażony, gdy Xawery Dunikowski wróżył mu karierę ilustratora. Sam widział się raczej w roli słynnego malarza monumentalnych obrazów religijnych – niestety, jego „Zdjęcie z krzyża” zaginęło podczas wojny.
Rzeczywistość zweryfikowała też plany rodziny Andriollich. Urodzony w niej Michał miał studiować medycynę, zamiast tego przywiózł z Moskwy dyplom artysty malarza. Jakoś się z tym pogodzono, ale karierę Andriollego przerwał wybuch powstania styczniowego. Artysta, walczący w oddziale Narbutta, po upadku powstania została aresztowany. Historia jego ucieczki każe nam podziwiać energię i kreatywność Andriollego: zmieniał nazwiska, przebrania (jako ksiądz okazał się bardzo przekonujący), kryjówki (zamurowanego w kominie niełatwo było odnaleźć), trafiał do Rygi, Kopenhagi, Londynu, wreszcie Paryża. Po powrocie do kraju został ponownie aresztowany i zesłany w głąb Rosji. Nie zmarnował jednak czasu spędzonego na wygnaniu: gdy znów znalazł się w Polsce, stworzył nowy styl architektoniczny, zwany „świdermajerem”. Budynki łączące styl wystawowych pawilonów, alpejskich schronisk i rosyjskich daczy do dziś intrygują.
Wszechstronny artysta Andriolli miał być lekarzem, Julian Tuwim – prawnikiem. Dziś znamy go jednak przede wszystkim jako poetę, a także autora wodewili i librett operetkowych. Za pisane przez niego szopki polityczne przedwojenne kabarety gotowe były zapłacić każdą sumę. Niestety okazje do śmiechu szybko się skończyły: w roku 1939 Tuwim uciekł przed wojną za granicę. Przez Rumunię i Włochy dotarł do Francji, potem osiedlił się w Brazylii, następnie został mieszkańcem Nowego Jorku. Po powrocie do kraju, okrzyknięty „poetą państwowym”, Tuwim otrzymał dom w Aninie. Chwalił sobie nowe mieszkanie, choć narzekał, że cokolwiek w Aninie posadzi, nie przyjmuje się. Chyba jednak znacznie ważniejsze było dla niego przyjęcie „Kwiatów polskich”.
Marta Słomińska