Do ulubionych rozrywek lorda Byrona należało szarpanie nerwów ludzi przywiązanych do konwenansów. Kiedy Europa zachłystywała się postępem technicznym, Byron bronił w parlamencie niszczących maszyny luddystów. Kiedy regulamin akademika zabronił studentom trzymania psów, Byron sprawił sobie niedźwiedzia. Kiedy oddychano z ulgą, gdy ekscentryczny lord po serii gorszących romansów wziął ślub i spłodził dziecko, Byron czytał ciężarnej żonie historię mordercy własnego potomka, a następnie dawał do zrozumienia, że będzie się na bohaterze makabrycznej książki wzorował. Im głośniej mówiono o zbawiennym wpływie starannie opracowanego jadłospisu na zdrowie, tym chętniej Byron udawał, że żywi się wyłącznie herbatnikami. Chciał szokować na każdym polu i za wszelką cenę, ale wśród jego licznych prowokacji wyjątkowe miejsce zajmowała literatura.
W pierwszej połowie XIX wieku wielu krytyków literackich uważało zachwycanie się dziełami Byrona za wystarczający dowód psychicznego niezrównoważenia, moralnej indyferencji i intelektualnego zwichrowania. Obawiano się, że czytelnicy zechcą naśladować bohaterów „Kaina” czy „Don Juana”, deptać z pogardą wszystkie normy moralne, w imię rozbuchanego indywidualizmu niszczyć życie bliskim osobom. Pocieszano się tylko tym, że dramaty Byrona uchodziły za niemożliwe do wystawienia na scenie – jaki teatr mógłby pokazać Kaina kuszonego przez diabła w zaświatach? Żaden. Teatr był ostatnią barykadą klasyków, której romantycy i ich bajroniczni bohaterowie długo nie mogli sforsować. Pole do popisu mieli za to malarze, którym szczególnie do gustu przypadł „Manfred” z jego tajemniczą atmosferą, majestatyczną grozą alpejskiej scenerii i złowieszczymi zjawami.
Sztuki innego wielkiego romantyka, Victora Hugo, przebijały się na scenę znacznie szybciej niż utwory Byrona, ale budziły przy tym jeszcze większe emocje. 25 lutego 1830 roku wystawiono we Francji „Hernaniego”. Bohater żył w szesnastowiecznej Hiszpanii, jednak sposób przedstawienia jego perypetii uznano za zbyt nowoczesny nawet jak na wiek dziewiętnasty. Rozgorzała „bitwa o Hernaniego”. Po pierwszym przedstawieniu recenzje prasowe nie pozostawiały złudzeń: sztuka nadaje się tylko na śmietnik.
Im dłużej „Hernani” gościł w Komedii Francuskiej, tym bardziej się sztuką bulwersowano, zamiast do niej przyzwyczaić. Atmosferę podgrzewał zresztą sam Hugo, który – rozwścieczony krytyką – zamiast typowej płatnej klaki zorganizował coś na kształt bojówek kulturalnych. Zgromadził kilkuset wojowniczo nastawionych młodzianów w wiśniowych kamizelkach (typowych dla zwolenników romantyzmu, „poważni ludzie” gardzili tak efekciarskim strojem), którzy mieli bronić honoru sztuki. Trzeba dodać, że wysuwane przeciwko niej zarzuty były jak na owe czasy bardzo poważne: Hugo zmasakrował powszechnie stosowany przez dramaturgów aleksandryn, rozhuśtał średniówkę, zaburzył rytm wiersza i poważnie poranił w ten sposób uszy miłośników klasyki. „Hernani” odebrany został w dodatku jako zupełnie nierealistyczny, nadto patetyczny i obrzydliwie ponury.
Młodzież w wiśniowych surdutach oklaskiwała go jednak i wznosiła okrzyki na cześć Hugo. Odpowiedziano im nazwiskiem Racine’a, na co Théophile Gautier odwrzasnął: „To łobuz!”. Dalej było tylko gorzej: wyzwiska, bójki, otrzymywane przez Hugo stosy listów z pogróżkami, śmiertelny w skutkach pojedynek. Wygwizdywano każdy wers „Hernaniego”. Słynna panna Mars, która od początku niechętnie wcielała się w rolę głównej bohaterki, zażądała urlopu. „Hernani” po czterdziestu kilku przedstawieniach zszedł z afisza. Niezrażeni tym romantycy emocjonowali się jego wersją pisemną, w szczególności zaś przedmową, rozrzucaną na premierze dramatu. Jej treść, stanowiąca wielką pochwałę wolności, rozpalała emocje w przeddzień rewolucji, już nie kulturalnej, a politycznej. W lipcu 1830 roku romantyzm skończył z obalaniem barykad i zaczął stawiać własne.
Marta Słomińska