Zofia Stryjeńska: księżniczka malarstwa polskiego

   „Drwię z powinszowań, kwiatów i odwiedzin. Rysuję doktorów” – napisała Zofia Stryjeńska w pamiętniku tuż po rozczarowujących narodzinach córki. Marzyła o synu, podobnym do męża jasnookim blondynie, „który by wyśpiewywał poezję Słowiańszczyzny”, a przy okazji sam stanowił ideał słowiańskiej urody. Córki w tej roli nie widziała, może dlatego, że sama jako artystka doświadczyła dyskryminacji ze względu na płeć. Nim pojechała studiować malarstwo do Monachium, obcięła włosy, przywdziała męski strój i pożyczyła imię od brata. Kobietom wstęp do akademii był bowiem wzbroniony, chyba że ich rola miała polegać na pozowaniu do aktów. Mająca większe ambicje Zofia udawała z początku chłopaka dość skutecznie: jej chmurna, cygańska uroda utrudniała dekonspirację. Po roku koledzy zdemaskowali jednak „Tadeusza Grzymałę”.

   Jeśli obawiali się konkurencji, to słusznie. Już w dwa lata po wyjeździe Zofii z Monachium opisywano jej talent jako „fenomenalny”. Dzieła artystki kipiały energią, wyraziste kontury i kontrastowe barwy podkreślały bijącą z nich witalność. Zofia chętnie inspirowała się folklorem, pozwalającym na odwołania do siły natury, łączącym moc tradycji z urokiem naturalności i świeżości. Malowała obrazy dekoracyjne jak sama przyroda, emanujące radością życia, zmysłowe, zaludniane przez postacie, którym żywiołowość ruchów nic nie ujmowała z subtelnego wdzięku. Ważną zaletą Stryjeńskiej była też wszechstronność talentu: tworzyła freski, gwasze, akwarele, drzeworyty, ręcznie malowane szachy (z nieodłącznym akcentem ludowym: skoczkiem był krakowski lajkonik). Na paryskiej Międzynarodowej Wystawie Sztuki Dekoracyjnej otrzymała Grand Prix w czterech kategoriach!

   Niestety wielbicieli swojej sztuki Zofia zdobywała znacznie łatwiej niż przyjaciół. Miała trudny charakter, była małomówna, wybuchowa, reagowała często w sposób trudny do przewidzenia. Córki Wojciecha Kossaka poznały Stryjeńską, gdy niezaproszona przez nikogo zakradła się do ich salonu i zaczęła grać na fortepianie. Niewiernemu mężowi pocięła frak, a jego kochankę zaatakowała na ulicy. Kiedy Stryjeński zamknął żonę w szpitalu psychiatrycznym, rodzina artystki długo nie miała o tym pojęcia, bo Zofia zwykła raz na jakiś czas opuszczać dom bez uprzedzenia, żeby stworzyć „dwie barwne teki Kujawiaków”. Alarm podniesiono dopiero wtedy, gdy do krewnych Stryjeńskiej dotarł list z błagalną prośbą o kredki i kartony, bo w szpitalu „Kujawiaków” nie sposób było rysować. Zofia odzyskała wolność, ale wielu znajomych zaczęło ją uważać za niezrównoważoną.

   Czuła się coraz bardziej samotna, często narzekała, że nie ma do kogo ust otworzyć. W pamiętniku narzekała nawet: „żadnych ludzi ciekawych nie poznałam […] za granicą”, choć w Paryżu przedstawiano ją takim znakomitościom jak Boznańska i Rubinstein. Nie drżała zresztą przed niczyim autorytetem: gdy podczas przyjęcia u dostojnej arystokratki usłyszała, że je na miśnieńskiej porcelanie, odwróciła talerz do góry dnem, żeby osobiście to sprawdzić. Nie zachwalała też swojej sztuki: z dziennikarzami wolała rozmawiać o boksie.

   Nie zależało jej na luksusach. Żyła bardzo skromnie, po rozstaniu z pierwszym mężem nie miała nawet własnego mieszkania. Większość zarobków przekazywała rodzinie, w tym stroniącemu od pracy drugiemu mężowi. Całymi dniami nie wychodziła z domu, pogrążona w pracy twórczej. Dla cesarza Japonii zaprojektowała kilim, Bankowi Polskiemu zaproponowała wzory papierów wartościowych, Szymanowskiemu – kostiumy do „Harnasiów”. Nie umiała jednak cieszyć się sławą, bo zbyt mocno zawsze chciała z kimś ją dzielić. Otrzymanie Złotego Wawrzynu Akademii Literatury podsumowała uwagą: „Umarłemu kadzidło”. Zmarła w niemal zupełnym zapomnieniu na emigracji, gdzie nie stworzyła żadnego znaczącego dzieła. „Jej dom – stracony – to była Polska” napisał syn Zofii Jan. Hardy rodzimy folklor nie pozwolił przeszczepić swojej urody na grunt szwajcarski.

   Marta Słomińska

Dodaj komentarz