Naprawdę nazywał się Bogdan Eugène Junod. Słowiańskie imię wybrała zapewne matka, Polka Anna Dorota Dylewska. Francuskie – ojciec, szwajcarski inżynier Théodore, miłośnik sztuki, za którego sprawą mały Bogdan po raz pierwszy zetknął się z kabaretem. Chłopiec wystąpił w otworzonym przez Théodore’a teatrze „Urania” jako „10-letni kowboj Bodo – cudowne dziecko XX wieku”. Pseudonim „Bodo” – połączenie drugiego imienia matki z pierwszym syna – służył „cudownemu dziecku” przez kolejnych 30 lat.
Matka pragnęła, by marzący o aktorstwie syn przed ruszeniem na podbój scen i kin zdobył zawód dający szanse na pewny zarobek. Niestety Eugeniusz Bodo był słaby w rachunkach, nie mógł więc zostać finansistą, a na widok krwi mdlał, co stawiało pod znakiem zapytania jego ewentualną karierę lekarza. Postanowiono wreszcie, że zostanie kolejarzem. Osiemnastoletni Bodo faktycznie zainteresował się pociągami, ale tylko dlatego, że jednym z nich zamierzał uciec z domu. Gdy już uwolnił się (przynajmniej chwilowo) od rodzicielskiego wpływu, rozpoczął karierę rewiową. W 1919 roku trafił do Warszawy, a tam wypatrzył go Jerzy Boczkowski. Zaprosił Eugeniusza do „Qui Pro Quo”, gdzie Bodo miał mu zaśpiewać piosenkę. „Ja nie śpiewam piosenek” – odparł młody artysta. „Ja robię piosenki”. Istotnie – nie miał mocnego głosu, był za to rewelacyjnym interpretatorem.
To niewiarygodne, jak wiele braków umiał nadrobić charyzmą i grą aktorską. Wcześniej uchodził za niezbyt atrakcyjnego, ale jako gwiazdor kina liczbą wielbicielek ustępował tylko Aleksandrowi Żabczyńskiemu. Inni mieli piękniejsze głosy, ale to Bodo śpiewał w kilkunastu filmach i lansował kolejne przeboje, jak „Już taki jestem zimny drań”, „Sex appeal” czy „Umówiłem się z nią na dziewiątą”. Jako aktor nie dał się zaszufladkować: grał między innymi komisarza policji, włamywacza, hrabiego, inżyniera, szejka i syna gajowego. Chętnie próbował też swoich sił jako producent i reżyser: dwukrotnie zakładał wytwórnię filmową. Pierwsza szybko zbankrutowała, druga, nazwana „Urania” na cześć ojcowskiego teatru, wyprodukowała sześć filmów. Spośród nich Bodo reżyserował popularną „Królową przedmieścia” i „Za winy niepopełnione”, gdzie obsadził się w roli przestępcy.
W prawdziwym życiu tylko raz zasiadał na ławie oskarżonych. Była to dla niego prawdziwa tragedia: spowodował wypadek, w którym stracił znajomego. Otrzymał wyrok w zawieszeniu, narzucił sobie też dodatkową karę: nigdy więcej nie tknął alkoholu. Był to jeden z powodów, dla których rozpadł się jego najdłuższy związek. Śliczna aktorka Reri z Tahiti, którą Bodo namówił do pozostania w Polsce, źle znosiła srogie zimy. Za najlepsze remedium na przemarznięcie uważała ponoć wielogodzinne spotkania w kawiarniach, podlane sporą ilością alkoholu. Złośliwi twierdzili jednak, że niestały w uczuciach aktor potraktował nałóg Reri jako wygodny pretekst do zerwania, a dozgonnie kochać umiał tylko matkę i swojego psa, olbrzymiego doga arlekina imieniem Sambo. Faktem jest, że gdy podczas pewnej randki został zapytany, kto jest jego największą miłością, wskazał oczyma na psa.
Doga zabito podczas powstania warszawskiego, przeżył jednak swojego pana. Bodo wiedział, że Niemcy nie darują mu tekstów paru piosenek i treści kilku przedstawień: po wybuchu wojny najpierw zamieszkał we Lwowie, później postanowił wyemigrować do Stanów Zjednoczonych. Nie zdążył. „Sądziłem, że chcą mnie uratować przed inwazją hitlerowską” – powiedział później o enkawudzistach, którzy 22 czerwca 1941 roku zabrali go z domu. Szwajcarskie obywatelstwo (dla Rosjan dowód szpiegostwa) i role w filmach takich jak „Na Sybir” uczyniły ze słynnego aktora „element społecznie niebezpieczny”. Uwięziony, zmarł z głodu i wycieńczenia. Towarzyszowi niedoli nieco wcześniej podarował chusteczkę zrobioną z podszewki płaszcza i strzępków ręcznika. Ostatnie wspomnienie po lepszych czasach, kiedy rozdawał przyjaciołom własnoręcznie wyszywane koralikowe makatki.
Marta Słomińska