Święci i oprawcy. Opowieść o rycerstwie średniowiecznej Europy

Słowo „rycerz” przyszło do Polski z Niemiec, gdzie tłumaczy się jako „jeździec”. Z kolei rodzime określenie „raciądz” wywodzi się od słowa oznaczającego walkę. To niewątpliwie trafnie dobrane określenia, bo rycerzem mógł być tylko wojownik konny. Początkowo spełnienie tego warunku wystarczało, by nazwano kogoś rycerzem, z czasem jednak wymagania zaczęły rosnąć. Nim młody szlachcic został pasowany na rycerza, musiał zdobywać stosowne wykształcenie, służyć jako giermek i wykazywać się szlachetnością oraz odwagą. Ta ostatnia przydawała się nie tylko na wojnie: paradoksalnie więcej okazji do postradania życia miewał rycerz w czasie pokoju. Szczególnie groźny był turniej rycerski. Jego najbardziej niebezpieczna odmiana zakładała pojedynek rycerzy na kopie, po których zniszczeniu chwytano za miecze lub topory.

   Celem takiego pojedynku było zrzucenie przeciwnika z konia. Często wystarczała do tego kopia, będąca jednak bronią niebezpieczniejszą, niż się na pozór wydaje. Walczący kopią stwarzał zagrożenie nie tylko dla swojego przeciwnika: gdy drzewce zostało złamane, odłamki broni rozpryskiwały się na wszystkie strony i mogły zadać poważne rany. Czasami odnosił je nawet ten, kto tylko obserwował pojedynek: tak zginął brat króla Jakuba II, trafiony drzazgą z turniejowej kopii w oko. Rozsądny rycerz chronił więc twarz przyłbicą z opuszczoną zasłoną. Zasłony takie miewały oryginalne kształty – swego czasu popularność zyskały „psie pyski”, mogące się też kojarzyć z wielkimi ptasimi dziobami. Dzięki nim łatwiej się oddychało, ale gorzej wyglądało. Próżny rycerz mógł ryzykować i walczyć z otwartą przyłbicą, sporo jednak ryzykował.

   Przyłbica przydawała się także na wojnie: osłabiała siłę pchnięcia włóczni lub miecza przeciwnika. Rycerze mogli się też zasłaniać tarczami, te wszakże z biegiem lat malały, coraz bardziej imponujące były zaś zbroje. Wojownicy zaczęli się okrywać pancerzami od stóp do głów, by nie odsłaniać żadnego miejsca podatnego na zranienie. To z kolei prowadziło do osobliwego wyścigu zbrojeń: im lepsze były pancerze, tym pewniejsze wynajdowano sposoby na ich przebicie. Zaczęła się rozpowszechniać kusza, broń o ogromnej sile rażenia, której używanie nie wymagało wielkich umiejętności. Zbulwersowany efektami stosowania kusz papież Innocenty II zakazał stosowania broni „niegodnej rycerza”, chyba że w walce z wrogiem niechrześcijańskim. Chrześcijanie wzruszyli ramionami, więc na polach bitew zaroiło się od rycerzy w pełnych zbrojach płytowych i koni okrytych kutą żelazną blachą.

   Na szczęście dla rycerzy ich zabicie niekoniecznie było głównym celem wroga. Bardziej opłacało się pojmać możnego wojownika niż uciąć mu głowę. Dla niektórych rycerzy tarcze i zbroje spełniały rolę specyficznej powierzchni reklamowej: umieszczali na nich informacje pozwalające oszacować wartość danego kawalerzysty jako jeńca. Zdarzało się jednak, że pardonu nie dawano, o ile toczono bój z przeciwnikiem szczególnie znienawidzonym. Tak było pod Grunwaldem, gdzie zginęli najważniejsi dostojnicy zakonu krzyżackiego, w tym jego wielki mistrz. Bywało, że śmierć na polu bitwy rycerz zadawał nie z nienawiści, lecz powodowany litością. Mizerykordia – sztylet służący do dobijania konających – pozwalała skrócić mękę człowieka, który tak czy inaczej nie miał szans na przeżycie. Dzięki bardzo wąskiemu ostrzu mogła trafić w szczelinę między elementami zbroi płytowej.

   Z czasem takie zbroje straciły rację bytu. Po pierwsze: rozwój techniki pozwolił na tworzenie tak lekkich pancerzy, że mogła je nosić również piechota. Konny nie miał już przewagi nad pieszym w kwestii odporności na ciosy. Po drugie: udoskonalono broń palną, której nie mogła się oprzeć żadna zbroja. Ubiory kawalerzystów stopniowo stawały się wygodniejsze, zapewniały większą swobodę ruchów. Po XVII wieku w zbrojach portretowano już władców, którzy przy żadnej innej okazji ich na sobie nie mieli.

   Marta Słomińska

Dodaj komentarz