Jako zręczny polityk Mieszko I musiał zdawać sobie sprawę, że im szybciej zdecyduje się na chrzest Polski, tym lepiej. Równie dobrze rozumiał, że nie jest rzeczą obojętną, za czyim pośrednictwem przyjmie wraz z całym narodem wiarę chrześcijańską. Zdanie się w tym względzie na Niemców pociągnęłoby za sobą uzależnienie od Rzeszy. Mieszko wybrał zatem Czechów, dzięki czemu przyczynił się do rozbicia ich sojuszu z niebezpiecznymi Wieletami. Upiekł w ten sposób dwie pieczenie na jednym ogniu: uchronił państwo przed najazdami Wieletów i podniósł jego międzynarodowy prestiż. Jako kraj chrześcijański Polska nie mieściła się już na politycznych peryferiach Europy. Chrzest Polski był w historii naszego kraju wydarzeniem przełomowym: wpłynął na gospodarkę, obyczajowość, mentalność, a także język. Z tego ostatniego rzadko zdajemy sobie dziś sprawę.
A przecież gdyby okoliczności chrztu Polski wyglądały inaczej, moglibyśmy dziś pisać cyrylicą! Dzięki Czechom używamy jednak alfabetu łacińskiego, o wiele wygodniejszego, bo wspólnego większości krajów świata. Sprawiał on co prawda początkowo naszym przodkom spore kłopoty: nie miał tylu liter, ilu potrzebowali. „Sz”, „ż”, „ą”, „ć” – oddanie tych głosek w piśmie nastręczało wielu trudności. Widzimy to, gdy zaglądamy do dokumentu „Dagome iudex”, w którym Mieszko powierzył papiestwu opiekę nad swoim państwem. Znajdziemy tam takie nazwy, jak „Ruzzi” czy „Milze”. Chodzi tu o Ruś i Milczan: słowiańskie głoski zostały zastąpione przez najpodobniejsze do nich litery alfabetu łacińskiego.
Bywało jednak, że dokładano więcej starań, by oddać oryginalne brzmienie rodzimych słów: w tym samym dokumencie czytamy o „Schinesghe”. Może chodzić o Szczecin i Gniezno. Aby utworzyć zapis brzmienia jednej słowiańskiej głoski, użyto więc trzech liter alfabetu łacińskiego. Na pomysł, by niektóre litery zaopatrywać w kropki i ogonki, Polacy wpadli dużo później. Stąd nieraz trudno domyślić się, jak należy odczytywać nazwy własne umieszczone w średniowiecznych dokumentach. Bo cóż to jest na przykład „Alemura?” Przypomina nazwy arabskie. Według profesora Stanisława Rosponda mowa tu jednak o… Ołomuńcu i Morawach. Brak kreskowanego „ł” niewątpliwie nie pomagał w rozwiązaniu tej zagadki.
Zdarzało się więc, że łacina nie nadążała za językiem Polaków. Częstsza była jednak sytuacja odwrotna: Polacy nie mieli w swoim języku słów zdolnych wyrazić subtelności mowy chrześcijańskiej. Aby móc przetłumaczyć wyrazy dotyczące sfery ducha, obrzędowości katolickiej czy instytucji kościelnych musieli tworzyć neologizmy lub pożyczać nowe słowa od Czechów. Za ich pośrednictwem wprowadziliśmy do polszczyzny takie wyrazy jak „kościół”, „ołtarz”, „anioł”, „pacierz”. Rzadziej zapożyczano potrzebne słowa bezpośrednio z łaciny: dotyczyło to między innymi wyrazów opisujących świat nauki, jak „atrament” czy „bakałarz”. Częste były kalki słowotwórcze. Do tej grupy należą takie słowa jak „czyściec” i „zbawiciel”. To naśladownictwo budowy wyrazów łacińskich „purgatorium” oraz „salvator”. Łacina dostarczała więc szablonu, wedle którego modelowano polszczyznę.
Język zmienił się do tego stopnia, że ludzie utracili dawne imiona i zyskali w zamian nowe. Słowiańscy Radomirowie i Bratumiłowie wypadli z łask: skoro naród polski wyrzekł się pogaństwa, winien to zaznaczyć w imiennictwie. Pojawili się więc na naszych ziemiach chrześcijańscy Janowie, Jakubowie, Mikołajowie. Święty Wojciech na Zachodzie znany jest jako Adalbert: przyjął to imię, by uczcić noszącego je arcybiskupa Magdeburga. Pogańskiego imienia wyrzekł się również przyrodni brat Wojciecha Radzim. Ochrzczono go jako Gaudentego. Oba imiona, nowe i stare, nawiązywały do słowa „radość”. Do czego nawiązuje nazwa „Dagome iudex”, wciąż nie jesteśmy pewni. Według niektórych badaczy Mieszko I został tak nazwany, gdyż przyjął chrzest jako Dagobert. Jeśli tak, to choć raz stara pogańska polszczyzna wygrała z nową chrześcijańską: kto nazywa dziś Mieszka Dagobertem?
Marta Słomińska