Jan van Eyck to tajemnicza postać. Nie wiemy, kiedy dokładnie się urodził, od kogo wyuczył rzemiosła malarskiego, w którym kraju spędził kluczowe dla kariery lata. Pracował z bratem Hubertem, ale do dziś badacze spierają się, które obrazy stworzyli wspólnie i jaki był podział ról. Problemów nie nastręcza tylko atrybucja tych obrazów, które powstały już po śmierci Huberta. Jan podpisywał te dzieła swoim nazwiskiem i słowami „Tak jak potrafię”. Najbardziej zagadkowe ze swoich obrazów opatrzył zaś napisem „Jan van Eyck był tutaj / 1434”. Niestety ta informacja niewiele pomogła historykom sztuki, którzy od wieków nie mogą dojść, kogo malarz na słynnym arcydziele przedstawił i co miał z portretowanymi wspólnego. Tytuł „Portret małżonków Arnolfinich” nie pochodzi od van Eycka, a w szesnastowiecznym inwentarzu zbiorów zapisano, że na obrazie widnieje „Hernoul le Fin z żoną”. Komu wierzyć?
Przyjęto, że „Hernoul le Fin” to przekręcone przez francuskojęzyczną osobę nazwisko „Arnolfini”, a obraz dokumentuje moment zaślubin. Zaczęto więc szukać Arnolfiniego, którego van Eyck mógłby namalować ze świeżo poślubioną wybranką. Dziś niestety wiemy już, że wszyscy prawdopodobni kandydaci w momencie namalowania obrazu nie żyli, byli od dawna wdowcami lub mieli wziąć ślub dopiero po wielu latach. Niektórym zupełnie to nie przeszkadza: przecież Arnolfini mógł zamówić portret zmarłej żony.
Zwolennicy tezy o portrecie ślubnym zwracają uwagę, że namalowana para trzyma się za ręce, a mężczyzna unosi drugą dłoń jakby w geście składania przysięgi. Lustro ma symbolizować czystość małżonki, piesek u jej stóp – wierność. Zapalona świeca przypomina o obecności Chrystusa i wadze sakramentu małżeństwa. Drewniane figurki świętych Katarzyny i Małgorzaty stanowią nawiązanie do zmiany statusu narzeczonej: traci ona dotychczasową patronkę, opiekującą się dziewicami, by zyskać nową, pomagającą kobietom rodzącym. Pomarańcze to aluzja do grzechu pierworodnego, przed którym ludzie żyli szczęśliwie: dzięki naśladowaniu Boga będą mogli powrócić do raju. W lustrze odbijają się wchodzące do komnaty postaci: może jedna z nich to van Eyck, świadek ślubu? Stający przed ołtarzem mieszkańcy piętnastowiecznych Niderlandów nie zawsze uważali za niezbędną obecność kapłana.
Właściwie każde z tych objaśnień doczekało się w nowszych czasach surowej krytyki. Śluby bez księdza? Owszem, zdarzały się, ale biskupi uważali je za nieważne. Czy taki ślub uwieczniono by na obrazie? Tym bardziej że namalowana para jest wyjątkowo strojnie odziana, jakby chciano podkreślić rangę portretowanych. Zwrócono uwagę, że ich stroje przystawałyby raczej książętom krwi niż kupcowi i jego żonie. A piesek? W późniejszych czasach bywał symbolem wierności, ale współcześni van Eycka malowali go tylko po to, by podkreślić czyjś bardzo wysoki status, szlachectwo. Co do „przysięgi” mężczyzny, to van Eyck kilkakrotnie przemalowywał obraz i wygląda na to, że chciał ukazać raczej gest powitania ludzi wchodzących do komnaty. Wreszcie: owoc symbolizujący grzech pierworodny jako symbol czystości? Co to za pokrętne rozumowanie?
Zdzisław Kępiński zaproponował nową interpretację: van Eyck namalował Dawida i Batszebę. Wspaniałe szaty i obecność pieska świadczą, że mamy do czynienia z parą królewską, a pomarańcze przypominają o grzechu Dawida, który zabił męża Batszeby, by ją posiąść. Para odkupiła jednak swoje grzechy i spłodziła syna, który był protoplastą Chrystusa. Jedyna zapalona świeca w wieloramiennym świeczniku to pamiątka proroctwa: Bóg odbierze Salomonowi królestwo i prawie wszystkie pokolenia swojego ludu. „A synowi jego dam jedno pokolenie, aby została świeca Dawidowi” – mówi Bóg w przekładzie Wujka. Wiszący obok lustra różaniec ma 27 ziaren: tyle pokoleń dzieli Dawida od Józefa, męża matki Zbawiciela. Brzmi przekonująco? Na pewno bardziej niż jedna ze starszych teorii, w myśl której Arnolfini/Dawid to… chiromanta, przepowiadający ciężarnej kobiecie los jej dziecka.
Marta Słomińska