Na wstępie swojej opowieści o międzywojniu Jerzy Kochanowski stwierdził, że obecna oferta księgarska może sugerować Polakom, jakoby II Rzeczpospolita składała się z „artystek, bandytów, Kresów i oficerów”. Rzeczywiście, bohaterami większości książek o rodzimym międzywojniu są żyjący dostatnio i wygodnie członkowie elit albo przynajmniej ludzie z półświatka, raz na jakiś czas zaznający choćby kradzionego luksusu. Niewiele mówi się i pisze o tym, jak w II RP żyli zwykli ludzie.
Przykra prawda jest taka, że żyli na ogół biednie, a ich sytuację dodatkowo pogarszał brak wykształcenia. Na wspominanych z takim sentymentem Kresach było pod tym względem najgorzej: niemal co drugi mieszkaniec województwa wołyńskiego nie potrafił czytać. Wiele do życzenia pozostawiała też higiena osobista. Wprowadzenie do powszechnego użytku drewnianych budek służących jako ubikacje było taką rewolucją, że wciąż nazywamy je „sławojkami”, od nazwiska premiera, który jeździł po całej Polsce, by sprawdzać, czy funkcjonują prawidłowo. Niejednokrotnie doznał bolesnego rozczarowania: jedni użytkownicy sławojek używali ich jako komórek do przechowywania mleka czy kiełbas, inni zamykali ustępy na kłódkę, by rodzina nie zanieczyściła nowego wynalazku, który przecież przyjedzie oglądać sam premier.
Mimo wszystko był to postęp. Na łazienkę z prawdziwego zdarzenia mało kto mógł w międzywojennej Polsce liczyć: zaledwie 40% budynków w miastach podłączono do sieci wodociągowej, jeszcze mniej miało kanalizację. W Łodzi było to tylko 7% budynków! Warunki higieniczne przedstawiały się tym gorzej, że rodzina zwykle musiała poprzestać na jedno-, najwyżej dwupokojowym mieszkaniu. Nie było rzeczą niezwykłą gnieżdżenie się w izbie piwnicznej. Analfabetki z prowincji próbowały w miastach zawalczyć o lepsze życie jako służące, ale ich praca była wyjątkowo nisko płatna. Korzystniej było zatrudnić „dziewczynę do wszystkiego” niż kupić odkurzacz czy lodówkę! Ta ostatnia kosztowała pięć pensji przeciętnego zjadacza chleba. Praca służącej, która co dzień biegała do sklepu po świeże produkty spożywcze – jedną dwudziestą pensji.
Życie w międzywojennej Polsce miało też oczywiście jaśniejsze strony. Najprostszy sposób na choćby chwilowe zapomnienie o głodzie, brudzie i ciasnocie stanowiło wyjście do kina. Bilety były stosunkowo niedrogie, a oferta kin naprawdę imponująca. Między 1924 a 1939 rokiem samych tylko filmów produkcji amerykańskiej wyświetlono ponad 8000! Przeciętny obywatel chodził do kina raz na sześć miesięcy. Trudno uwierzyć, ale dziś statystyczny Polak bywa tam dwa razy rzadziej. Szaloną popularnością cieszyło się też radio, które nawet analfabetom dało dostęp do informacji krajowych i zagranicznych oraz kultury wysokiej. W połowie lat 30. doliczono się miliona stu tysięcy abonentów radiowych, z czego aż jednej trzeciej na wsi. Tam szczególnie popularne były radia kryształkowe, które nie wymagały podłączania do prądu.
Oprócz wiadomości i muzyki w radiu najchętniej słuchano audycji sportowych. Sportowcy byli bowiem w II RP prawdziwymi herosami, bohaterami zbiorowej wyobraźni. Umiłowanie tężyzny fizycznej i ruchu na świeżym powietrzu szło w parze z przekonaniem, że wysportowany obywatel będzie dobrym żołnierzem, obrońcą coraz bardziej zagrożonej ojczyzny. Prawie 300 000 Polaków uprawiało sport wyczynowo, zainteresowanie nim wpływało na rozwój infrastruktury. Na początku międzywojnia Polska dysponowała 2 skoczniami narciarskimi, 25 pływalniami i 96 kortami tenisowymi. Tuż przed wybuchem wojny skoczni mieliśmy prawie 40, pływalni niemal 400, kortów bez mała 2000. Tempo rozwoju było na tyle szybkie, że do 1954 roku rząd spodziewał się ostatecznie zatrzeć różnice między Polskami A i B. Wojna zmusiła wszystkich do odłożenia tych planów na czas nieokreślony.
Marta Słomińska