Nina Andrycz: aktorka Szyfmana i królowa PRL

Maria Stuart, Elżbieta Walezjuszka, Małgorzata Andegaweńska, Kleopatra, lady Makbet, Balladyna… „Proszę mi powiedzieć” – pytała Ninę Andrycz dziennikarka radiowa Anna Retmaniak – czy jest jakaś aktorka, która w życiu tyle królewskich ról grała, co pani?”. „Nie” – odparła Andrycz i dodała, że jej rekordu – dwadzieścia takich ról! – nawet nie próbowano pobić. Aktorka była do nich zresztą szczególnie predestynowana: prócz wybitnego talentu i szlachetnej urody cechowała się naturalną dystynkcją oraz dobrym gustem, które jeszcze przed wojną zapewniły Andrycz tytuł królowej mody i elegancji. Scenicznych monarchiń w pewnym momencie artystka zaczęła mieć dosyć, tłumaczyła jednak, że porzucić takich ról nie mogła, bo „przynosiły duży dochód finansowy, na królową chodzili wszyscy, od ministra do kucharki”. Teatr potrzebował Niny Andrycz w koronie.

   Zresztą i Andrycz potrzebowała teatru. „Zachorowała” na niego jeszcze jako dziecko, w sowieckim Kijowie, skąd pochodziła rodzina matki Niny. Po latach aktorka wspominała, że „głodujący mieli dwa abonamenty”: do opery i teatru. Spektakle oparte na dziełach Goethego i Dostojewskiego były dla małej Niny niezbyt zrozumiałe, ale magia sceny działała z wielką siłą. Wkrótce dziewczynka została szkolną gwiazdą, podziwianą recytatorką wierszy, a w roku 1934 ukończyła warszawski Państwowy Instytut Sztuki Teatralnej.

   Swoje życie zawodowe Andrycz związała bardzo ściśle z Teatrem Polskim, gdzie występowała przez ponad sześćdziesiąt lat. Do 1939 roku zdążyła zagrać między innymi Ofelię, Reganę i Lukrecję Borgię. Po wybuchu wojny odmówiła gry w oficjalnym niemieckim teatrze i zatrudniła się jako kelnerka. Zachowała jednak sposób bycia wielkiej damy: akowcy żartowali nawet: „Dopóki Andryczka się maluje, nos pudruje, nie możemy przegrać”. Pomogli aktorce w wyrobieniu dokumentów odmładzających ją o trzy lata. Bardziej niż próżnością Andrycz kierowała się tu miłością do teatru: wiedziała, że nawet najpiękniejszej aktorce rola amantki może przejść koło nosa tylko ze względu na wiek kobiety. „Zgodnie z nowymi papierami miałam niespełna 30 lat, mogłam jeszcze długo grać królowe, damy, kanalie i Chinki” – podsumowała Andrycz całą historię. 

   W rzeczy samej ciągle obsadzano aktorkę w głównych rolach. Grała amantkę jeszcze ćwierć wieku po zakończeniu wojny! Posągowy styl gry Andrycz, choć dla niektórych zbyt manieryczny, długo cieszył się popularnością. Maria Czanerle stwierdziła, że aktorka „rzeźbi swe kobiety w statuy”, „by monumentalizując i wznosząc, uchronić ich żeńską kruchość”. Była perfekcjonistką, nie znosiła, gdy koledzy z teatru przychodzili na pierwsze próby nieprzygotowani. Niełatwo nawiązywała przyjaźnie, długo też kazała o siebie zabiegać zakochanym mężczyznom. Utrzymywała, że jej jedyną prawdziwą miłością był aktor i reżyser Aleksander Węgierko. Pod wrażeniem tego uczucia pozostawała nawet żona Węgierki Zofia, która po śmierci męża… zaprzyjaźniła się z jego ukochaną, a nawet uszyła Ninie suknię ślubną. Słusznie chyba Andrycz nazywała Węgierkową „kobietą bez skazy”.

   Ślub królowa sceny wzięła z premierem Józefem Cyrankiewiczem. Awans królowej sceny na pierwszą damę budził powszechne zainteresowanie. „Z zachwytem patrzę dziś na scenę: / Żona premiera gra Szimenę!” – pisał Stanisław Witold Balicki. Andrycz zgodziła się bowiem na ślub pod dwoma warunkami: nie rzuci sceny i pozostanie bezdzietna. Cyrankiewicz mocno przeżywał oba te postanowienia. Co do teatru, Andrycz potrafiła dla roli zrezygnować z uroczystej kolacji na Kremlu: Jakub Berman zemdlał, gdy o tym usłyszał, ale Stalin w przypływie dobrego humoru powiedział podobno tylko, że żona Cyrankiewicza „musi lubić swoją pracę”. Co do dzieci: niechęć Andrycz do macierzyństwa nie minęła i małżonkowie wzięli rozwód. „Role to są moje córki” – tłumaczyła aktorka. „Kiedy urodziłam Marię Stuart, byłam tak zmęczona, że chyba poród fizyczny tyle by mnie nie kosztował”.

Marta Słomińska

Dodaj komentarz