Hans Holbein miał od kogo uczyć się zawodu: malarzami byli jego ojciec i stryj, a także brat Ambrosius. Artysta doskonalił swój warsztat również dzięki zagranicznym podróżom: odwiedził między innymi Mediolan i Lyon, gdzie miał okazję zapoznać się z nowymi trendami w sztuce. Wielki talent połączony z inteligencją, pracowitością i ciekawością świata szybko zaprocentował: Holbein nie miał jeszcze trzydziestu pięciu lat, gdy został nadwornym malarzem króla Anglii Henryka VIII.
Trafił na jego dwór dzięki wybitnemu humaniście Erazmowi z Rotterdamu, który polecił malarza Tomaszowi Morusowi, pełniącemu w latach 1529 – 1532 funkcję kanclerza Anglii. „Twój malarz jest wspaniałym artystą” – napisał wkrótce Morus do Erazma. Pozował Holbeinowi do portretów: ma na nich przenikliwe, żywe spojrzenie i posępny wyraz twarzy. Łatwo domyślić się, że to człowiek surowych zasad. Przyniosło to niestety Morusowi zgubę: nie chciał uznać nieważności małżeństwa króla z Katarzyną Aragońską, co ułatwiłoby Henrykowi ponowne małżeństwo i spłodzenie syna, któremu mógłby przekazać tron. Tomasz został ścięty, ten sam los spotkał dwie z sześciu żon Henryka VIII i innych bliskich królowi ludzi, jak choćby minister Thomas Cromwell. Życie na dworze tak bezwzględnego władcy z pewnością nie było łatwe. Czy i Holbein mógł się obawiać gniewu monarchy?
Zapewne przeżywał bardzo trudne chwile, gdy popadł w niełaskę Henryka. Wszystko przez portret kandydatki na czwartą żonę władcy, Anny Kliwijskiej, namalowany około 1539 roku. Holbein przedstawił Annę jako kobietę bardzo urodziwą, o gładkiej cerze i smukłej sylwetce. Niestety w rzeczywistości twarz narzeczonej Henryka szpeciły ślady po ospie, a figura nasunęła królowi skojarzenia z kobyłą. Było już jednak za późno, Anna zdążyła przybyć do Anglii na ślub. Król szalał z wściekłości, szczęśliwie jednak malarz zbyt mało zajmował się polityką i tworzył zanadto wartościowe dzieła, by iść pod topór. Służył Henrykowi aż do śmierci. Trudno powiedzieć, co myślał o jego reformach, zwłaszcza oderwaniu Anglii od Kościoła katolickiego. Możemy tylko spekulować. Materiału mamy sporo, bo niektóre z obrazów Holbeina odznaczają się bardzo bogatą symboliką.
To właśnie przypadek „Ambasadorów”, obrazu z 1533 roku. Widzimy na nim wysłanników króla Francji, przybyłych do Anglii, by pośredniczyć w rozmowach z papieżem: właśnie wtedy Henryk zabiegał o potwierdzenie nieważności pierwszego małżeństwa. Bogato ubrani ambasadorowie, pozujący na tle zielonej kotary, opierają się o mebel, na którym umieszczono przedmioty takie jak lutnia, globus, psałterz i zegar słoneczny. Za kotarą uważny obserwator dostrzec może krucyfiks (czy jego częściowe zasłonięcie to aluzja do sporu Henryka z papieżem?), a u stóp dyplomatów malarz umieścił dziwny kształt, który zdaje się unosić w powietrzu. Dopiero gdy spojrzymy na obraz pod odpowiednim kątem, zorientujemy się, że to… ludzka czaszka. Czyżby malarz chciał nam powiedzieć, że bogactwo, sztuka, nauka są niczym wobec nieuchronności przemijania (zegar!) i śmierci?
Holbein pozostawił więcej wskazówek. Książka o arytmetyce otwarta jest na stronie zaczynającej się od słowa „podzielił” (Henryk chrześcijan?). Lutnia ma zerwaną strunę, co może oznaczać zakłócenie harmonii. W piosence Jacka Kaczmarskiego ambasadorowie są pyszałkami, dumnymi ze swej pozycji, bogactwa, wiedzy i politycznej roli, niepomnymi, że wszystko to muszą kiedyś stracić. Czaszka może przypominać widzowi, że niezależnie od podziałów społecznych, religijnych i politycznych wszyscy jesteśmy równi. Można też jednak doszukiwać się w „Ambasadorach” przesłania innego rodzaju: opinii, że podziały te niosą śmierć. Uczone dysputy nad subtelnościami prawnymi i teologicznymi, narady złotoustych polityków we wspaniałych szatach – to tylko fasada, za którą kryje się brutalna przemoc. Jeden niewłaściwy krok może zaprowadzić dyplomatę na szafot.
Marta Słomińska