Przywódcy emigracji polistopadowej

„Kalumnie ogólnie rozsiane, że Polacy tułacze – warchoły, niespokojni, niebezpieczni, próżniaki, pracę za dyshonor poczytujący, nic robić nie chcą, ani mur wyprawiać, ani cieślami być” – donosił z Francji w 1834 roku Joachim Lelewel. W rzeczywistości wśród naszych rodaków, którzy po upadku powstania listopadowego znaleźli się na emigracji, nie brakowało ludzi podejmujących się prac fizycznych: zatrudniali się w garbarniach, stajniach, kopali rowy, byle tylko związać koniec z końcem. Prócz starań o własne fizyczne przetrwanie pochłaniała ich jednak i inna walka: o ocalenie w obcym kraju polskiego zapału patriotycznego. A ponieważ w owym czasie silnie kojarzył się on Europie z pożarem rewolucyjnym, trudno się dziwić, że Polacy przybyli do Francji oceniani byli jako „niespokojni” i „niebezpieczni”.

   Rząd francuski miał z nimi nie lada problem. Z jednej strony nie brano pod uwagę odmówienia polskim emigrantom prawa do osiedlenia się nad Sekwaną: zbyt mocno przemawiał za nimi głos opinii publicznej, a ponadto napięta sytuacja międzynarodowa kazała podejrzewać, że dodatkowe oddziały wojskowe, choćby i utworzone z cudzoziemców, mogą się wkrótce bardzo przydać. Sytuacja jednak szybko się unormowała, a imigranci zaczęli być postrzegani jako obciążenie finansowe (pobierali zasiłki) i potencjalni spiskowcy. Doszło do tego, że dla niektórych polskich uchodźców głównym źródłem dochodu było… wynagrodzenie za działalność szpiegowską. Donosili rządowi francuskiemu o tych posunięciach rodaków, które mogły być zakwalifikowane jako działalność antypaństwowa: nawoływaniu do podjęcia walki zbrojnej, dążeniu do przyspieszenia przemian społecznych.

   Walka z „elementem rewolucyjnym” była o tyle łatwiejsza, że działalność antypaństwową zarzucali sobie nawzajem nawet ci Polacy, którzy z zarabianiem na donosicielstwie nie mieli nic wspólnego. Emigranci należeli bowiem do różnych stronnictw politycznych, mających zupełnie odmienne wizje przyszłej odrodzonej Polski, jak również Europy. Jedni opowiadali się za powstaniem zbrojnym, inni – jak choćby ugrupowanie kaliszan – odrzucali wszelką działalność nielegalną. Obóz arystokratyczny pod wodzą Adama Jerzego Czartoryskiego chciał Polski monarchicznej i nieskażonej demokracją, podczas gdy ideolog Gromad Ludu Polskiego Tadeusz Krępowiecki wzywał do powstania zbrojnego znoszącego zarówno obcą okupację, jak i własność obszarniczą: tak dalece był zwolennikiem oddania ziemi w ręce ludu, że pochwalał nawet rzeź szlachty, do której doszło w okresie koliszczyzny.

   Trzeba zresztą ze smutkiem przyznać, że liczni członkowie Wielkiej Emigracji nie stronili od tego, co zwiemy dziś mową nienawiści. Kaliszanie otwarcie nazywali Lelewela zdrajcą ojczyzny, a nawet mordercą kobiet i dzieci, Lelewel z kolei namawiał swoich zwolenników, żeby nie omieszkali opluć przy najbliższym spotkaniu Adama Gurowskiego, zalecającego Polakom wyrzeczenie się swojej narodowości i uznanie zwierzchności cara. W prasie polonijnej pojawiały się nawoływania do zabójstw przeciwników politycznych. Na spory pomiędzy poszczególnymi frakcjami zżymał się między innymi Julian Ursyn Niemcewicz, choć też w specyficzny sposób: lamentowanie nad pojedynkiem dwóch Polaków okrasił uwagą, że przecież zamiast mordować się nawzajem, mogliby z większym dla świata pożytkiem zabić każdy po jednym Rosjaninie.

   Na szczęście istniała też druga strona medalu. Wielka Emigracja to okres wyjątkowej aktywności intelektualnej i kulturalnej Polaków. Mogli walczyć ze sobą na łamach prasy, ale publikowane przez nich artykuły na temat polityki, gospodarki, wojskowości prezentowały coraz wyższy poziom, tym bardziej że brak cenzury sprzyjał śmiałym pomysłom i otwartej debacie. W ten sposób tworzono podwaliny nowoczesnej Polski, w której nie można już było uciec od refleksji nad wpływem przeszłości i teraźniejszości na przyszłość.

Marta Słomińska

Dodaj komentarz