Najbardziej zabójczą z wojen toczonych przez mieszkańców Stanów Zjednoczonych była ta, w której walczyli między sobą. Tylu amerykańskich żołnierzy, ilu straciło życie w wojnie secesyjnej, nie zginęło nawet podczas obu wojen światowych razem wziętych. Technologia była już wystarczająco rozwinięta, żeby zabijać w szybszym tempie, a medycyna wciąż stała na poziomie zbyt niskim, aby skutecznie leczyć chorych na tyfus czy dyzenterię: choroby zabiły dwa razy więcej żołnierzy Unii i Konfederacji niż szable i karabiny.
Kto wojnę wywołał? Każda z walczących stron miała na ten temat własne zdanie. Przed wybuchem wojny do głównych kwestii spornych między Północą a Południem należało niewolnictwo. Na Północy było ono zabronione, podczas gdy w stanach południowych opierała się na nim praktycznie cała gospodarka, w szczególności uprawa bawełny. Gdy na prezydenta Stanów Zjednoczonych wybrano przeciwnego niewolnictwu Abrahama Lincolna, południowcy poczuli się zagrożeni i ogłosili secesję. We własnym przekonaniu mieli do tego prawo, mieszkańcy Północy jednakże odmiennie interpretowali zapisy konstytucji i twierdzili, że jakkolwiek przynależność do ich państwa – zwanego wtedy Unią – jest dobrowolna, zrezygnować z niej można tylko za zgodą wszystkich stanów. Wybuchła więc wojna, tym bardziej nieunikniona, że każda ze stron była pewna zwycięstwa.
Optymizm Północy zdawał się bardziej uzasadniony. W porównaniu z nią Południe było niemal zupełnie niewydolne pod względem produkcji przemysłowej, znacznie słabiej zaludnione, a w dodatku musiało się liczyć z zagrożeniem ze strony czarnoskórych niewolników, stanowiących niemały odsetek populacji i mogących stanąć po stronie Północy. Południowcy prócz słabości mieli jednak też atuty: choć nie tak liczni, mieli żołnierzy bitniejszych, lepiej wyszkolonych, a ich dowódcy przewyższali generałów z Północy zarówno doświadczeniem, jak i talentami. Wojnę toczyli na swoim terenie, co dodawało im patriotycznego zapału i zwalniało z konieczności przejmowania inicjatywy w walce. Jako strona broniąca się przed najazdem początkowo cieszyli się też większym poparciem państw europejskich. A broń, statki? Wszystko to można było kupić za bawełnę.
Południowcy jednak przeszarżowali. Zamiast bawełną handlować, wprowadzili embargo na jej eksport, w nadziei, że odcięta od dostaw Europa zdecyduje się na interwencję zbrojną. Ale na kontynencie skorzystano z zapasów brytyjskich, a Południe – zostawione samemu sobie – liczyło odtąd głównie na geniusz taktyczny generalicji. Początkowo odnosiło dzięki niemu niemałe sukcesy (jeden z dowódców doczekał się nawet przydomka „Stonewall” – „mur z kamienia”), ale wobec mniejszej liczebności rekruta i niemożności uzupełniania przez Południe strat wojennych czas grał na korzyść Północy. Przełomowa okazała się bitwa pod Gettysburgiem, najkrwawsza ze wszystkich, toczona przez trzy dni. Tyle wystarczyło, by straty Amerykanów przewyższyły te, które ponieśli w trzech poprzednich wojnach: rewolucyjnej, roku 1812 i meksykańskiej.
Wykrwawiona armia Południa nie mogła już odtąd marzyć o przejściu do ofensywy, a Północ szła za ciosem i do strat ludnościowych dodawała materialne. Stosujący taktykę spalonej ziemi generał Sherman zapewniał, że zniszczył lub skonfiskował na Południu mienie warte około stu milionów dolarów. Ostatnie oddziały secesjonistów poddały się w czerwcu 1865 roku, po czterech latach od wybuchu wojny. Jej główna przyczyna, niewolnictwo, oficjalnie przestała istnieć: cztery miliony ludzi traktowanych dotąd jak przedmioty zmieniono w obywateli Stanów Zjednoczonych. Skorzystali na tym bynajmniej nie tylko czarnoskórzy Amerykanie, przestarzały system niewolniczy opóźniał bowiem postęp gospodarczy. Po wojnie secesyjnej Ameryka zaczęła rozwijać się w niewiarygodnym tempie, by wkrótce zostać niekwestionowanym światowym mocarstwem – i pozostaje nim do dziś.
Marta Słomińska