„Jego zachowanie było raczej szlacheckie niż zwykłego malarza” – napisał o van Dycku biograf siedemnastowiecznych malarzy Gian Pietro Bellori. Artysta był synem antwerpskiego kupca, ale do pańskiego zachowania dołożył z czasem szlachecki tytuł: nadał mu go król Anglii Karol I, na którego dworze van Dyck pracował od 1632 roku. Do historii przeszedł przede wszystkim jako portrecista ludzi z wyższych sfer. Na obrazach van Dycka wszyscy arystokraci są piękni i eleganccy, a wspaniale oddane kosztowne tkaniny ubiorów dodają im dostojeństwa.
Właśnie na dostojnym wyglądzie szczególnie zależało królewskiej parze, natura nie była bowiem dla Karola i jego małżonki łaskawa. Siostrzenica władcy, która widziała królową Henriettę najpierw na portretach van Dycka, a dopiero potem twarzą w twarz, doznała rozczarowana tą „małą kobietą z chudymi ramionami i wystającymi zębami”. Król był najniższym monarchą w historii Anglii. Malarz musiał się napracować, by Karol i Henrietta emanowali na jego obrazach godnością, miast budzić litość lub rozbawienie. Sposobów na to miał wiele. Na jednym z portretów królowej przedstawił ją w towarzystwie karła, dzięki czemu wydała się znacznie wyższa, króla zaś malował na koniu. Kiedy małżonkowie występowali na obrazie van Dycka wspólnie, towarzyszyły im dzieci (dawało to efekt podobny jak obecność karłów) lub artysta portretował ich tylko do wysokości bioder.
Malarz tak dobrze wywiązujący się ze swych zadań musiał zostać hojnie wynagrodzony. Król nie poprzestał na uszlachceniu van Dycka: oddał mu w użytkowanie jedną ze swych rezydencji, wyznaczył stałą pensję. Malarz poślubił także arystokratkę Mary, córkę lorda Ruthvena (choć serce oddał kochance Margaret, którą można rozpoznać na kilku jego obrazach, także jako model do… portretu Henrietty). Z pewnością nie pasował do stereotypu artysty przymierającego głodem i lekceważonego przez współczesnych, co widać na autoportretach. Patrzy z nich strojnie ubrany mężczyzna o żywym wejrzeniu, pewny siebie, może nawet nieco próżny. Na słynnym „Autoportrecie ze słonecznikiem” jedną ręką wskazuje kwiat, drugą swój złoty łańcuch, zapewne dar króla. Jak słonecznik obraca się zawsze w kierunku słońca, tak artysta musi być na każde skinienie władcy – ale odnosi dzięki temu niebagatelne korzyści.
Van Dyck chętnie portretował rodzeństwa. Na „Portrecie lady Elizabeth Thimbleby i jej siostry wicehrabiny Andover” uchwycił podobieństwo modelek, które przybierają nawet podobny wyraz twarzy. Wydają się zamyślone, rozmarzone. Może siostry łączy tajemnica miłości jednej z nich, skoro piękna dama przyjmuje właśnie od amorka kosz pełen róż? Mamy także portret braci.Oto synowie księcia Lennox, którzy właśnie wybierają się w wielką podróż po Europie, łączącą walory edukacyjne z rozrywkowymi. Są gotowi na przygodę. Młody arystokrata patrzy nam w oczy, przybiera efektowną pozę: nogę stawia na stopniu schodów, jedną rękę opiera na biodrze, drugą podtrzymuje srebrną pelerynę. Niebieskie satynowe spodnie młodzieńca kontrastują ze złotym ubiorem jego brata. Trzeba przyznać, że jeśli chodzi o umiejętność oddania barwy i faktury stroju, van Dyck niewielu miał sobie równych.
Artysta zmarł w 1641 roku. Nie doczekał tragicznego końca ludzi, których uwiecznił na swoich pięknych portretach. W roku 1642 wybuchła wojna domowa: król i arystokracja stawili czoła Parlamentowi, popieranemu przez drobną szlachtę, mieszczaństwo oraz purytan. Obaj synowie księcia Lennox, walczący po stronie rojalistów, polegli. Henrietta zdołała uciec, ufny w swój majestat Karol nie zdecydował się na to. W styczniu 1649 roku skazano go na śmierć jako „tyrana, zdrajcę i wroga ludu”, został ścięty. „Gdy wpatrujemy się na portretach Van Dycka w smutną i piękną twarz Karola I, mniej dziwimy się jego nieszczęściom” – wzdychał po latach francuski pisarz André Maurois. „Jest w jego rysach szlachetność, prawość, nieśmiałość, lecz również jakby ponury upór”. Do samego końca Karol widział siebie może takim, jakim był na obrazie: pełnego godności jeśli nawet sztucznej, to danej raz na zawsze.
Marta Słomińska