Co słychać w rodzinie Matysiaków

„U Matysiaków nie było złych chłopaków, nie było i nie będzie!” – zaznacza głowa tej rodziny w pierwszym odcinku serialu radiowego „Matysiakowie”. Toteż Matysiakowie cieszą się nie tyle powszechną sympatią, ile wręcz uwielbieniem: emitowane od 1956 roku na antenie Polskiego Radia słuchowisko poświęcone ich losom wciąż gromadzi przed odbiornikami miliony Polaków. Tak długiej historii nie ma żaden z emitowanych w naszym kraju seriali radiowych. A zakładano początkowo, że emisja potrwa zaledwie rok!

   Okazało się to niemożliwe: Matysiakowie szturmem zdobyli serca słuchaczy. W znacznej mierze przyczynił się do tego fakt, że byli zwykłymi ludźmi: wywodzili się z klasy robotniczej, nie zarabiali kokosów, nie wysławiali się jak doktorzy polonistyki ani nie wylewali za kołnierz. Kiedy tokarz Józef Matysiak przynosił do domu wypłatę, starannie przeliczał pieniądze, a żona wypominała mu, że brakuje sumy wydanej „na piwo z czerwoną kartką”. „Domowe gestapo” – zrzędził w odpowiedzi Józef. Każdy grosz się liczył, domownicy oszczędzali na wymarzoną pralkę. Z takimi postaciami przeciętny Polak mógł się utożsamiać, miał złudzenie podglądania kawałka prawdziwego życia. Wielu słuchaczy nie zdawało sobie sprawy, że role Matysiaków odtwarzają aktorzy, a przy ulicy Dobrej w Warszawie nie ma domu oznaczonego numerem, pod którym mieszkała radiowa rodzina.

   Perypetie Matysiaków traktowano często ze śmiertelną powagą i chciano im ulżyć w codziennych kłopotach. Polacy kupowali Matysiakom wszystko, o czym ci zamarzyli: pralkę dla Wisi, trąbkę dla jej męża Stacha, rower dla nastoletniego Gienka, wyprawkę dla nowo narodzonego członka rodziny, haftowane szwedzkie serwetki, perfumy Lancôme. Szczególnie głośnym echem odbiły się przedświąteczne narzekania Matysiakowej na niemożność kupienia maku. Słuchacze wysłali go niezwłocznie: trzydzieści siedem kilogramów maku wystarczyło do zaspokojenia potrzeb nie tylko wszystkich pracowników radia, lecz także wychowanków pobliskiego domu dziecka. Po aktorkę grającą Wisię znajomi dzwonili w razie problemów z dostępem do artykułów dziecięcych: dla niej sklepowa zawsze wyciągała upragnioną rzecz spod lady. Matysiakowie otrzymali też od słuchaczy ponad milion listów.

   Emitowany raz w tygodniu serial zapewnił aktorom rozpoznawalność. Choć miłośnicy słuchowiska znali tylko głosy Matysiaków i ich znajomych, bez problemu rozpoznawali swoich ulubieńców na ulicy czy w teatrze. Wcielanie się w te same postaci przez kilkadziesiąt lat bardzo zbliżyło do siebie odtwórców głównych ról. „Wszystko o sobie wiemy” – podkreślała Ludmiła Łączyńska, którą nawet znajomi zaczęli z czasem nazywać Wisią. Życie prywatne bardzo mocno splatało się w tym wypadku z zawodowym: kiedy Wisia piekła szarlotkę z wiśniami, trzymała się przepisu Łączyńskiej. Życie miało wpływ na serial, a serial na życie: Matysiakowie kochali warszawskie pomniki i nieustannie domagali się godnego dla nich miejsca w przestrzeni publicznej. Gdyby nie oni, pomniki Bolesława Prusa i warszawskiej syrenki mogłyby nie stać dziś tam, gdzie je na co dzień podziwiamy.

   Tak wpływowa rodzina zasłużyła na to, by jej nazwisko nie zginęło w pomroce dziejów. Doczekaliśmy się zatem skweru imienia Matysiaków, ich patronatem objęto też dom rencisty na Saskiej Kępie, wybudowany dzięki składkom wielbicieli słuchowiska. Szkoda tylko, że z biegiem lat Matysiakowie stali się nieco mniej zwyczajni. Z rodziny robotniczej przekształcili się stopniowo w inteligencką, a warszawska codzienność nie odciska już na ich życiu tak silnego piętna jak kiedyś. Przeoczyli powódź tysiąclecia, a obecnie mimo epidemii koronawirusa przyjmują nadal tyle samo gości co zawsze i wciąż tak samo hojnie rozdają całusy. Ze względów dydaktycznych ograniczono im też dostęp do alkoholu i kazano ostrzegać warszawian przed podejrzanymi kredytami. Ma to swoje niezaprzeczalne zalety, ale coraz trudniej uwierzyć, że Matysiakowie to nasi sąsiedzi zza ściany.

Marta Słomińska

Dodaj komentarz