Wojna nie może nie budzić silnych emocji. Niesie śmierć, zniszczenie, niewolę, cierpienie, w niektórych przypadkach grozi nawet zagładą całego narodu lub grupy etnicznej – jeśli nie ich wyniszczeniem fizycznym, to przynajmniej kulturowym. Nienawiść do wroga, z którym stanęło się do walki o przyszłość swojego kraju, zwykle bywa silniejsza niż rozsądek. Dotyczy to nawet tych, po których spodziewamy się trzymania emocji na wodzy: wybitnych intelektualistów, laureatów Nagrody Nobla, zasłużonych dla nauki bohaterów podręczników szkolnych. Także i oni dają się nieraz porwać wojennej gorączce, a spod ich piór zamiast drobiazgowych rozważań o wpływie wojny na ludzką psychikę wychodzą kuriozalne szowinistyczne pamflety. Okrucieństwu wojny winien jest w nich wyłącznie wróg, z natury zły i przewrotny.
Łatwo zaobserwować to na przykładzie publikacji i wystąpień z czasów I wojny światowej. Obie strony konfliktu prześcigały się wówczas w przedstawianiu przeciwnika jako narodu degeneratów, popychanego ku wojnie przez psychiczne upośledzenie. Zdaniem słynnego filozofa Henriego Bergsona francuska Akademia Nauk Moralnych i Politycznych wypełniała „zwykły obowiązek naukowy, stwierdzając, że brutalność i cynizm Niemiec, ich całkowita pogarda dla sprawiedliwości i prawdy oznaczają regres do stanu dzikości”. Inni uczeni pochodzący z państw ententy rozwijali ten pogląd, wzmacniając go o coraz wyraźniejsze akcenty rasistowskie. Niemiec nie był człowiekiem cywilizowanym, lecz barbarzyńcą, który popełnia zbrodnie wojenne nie tyle na skutek świadomie podjętych decyzji, ile w wyniku biologicznych uwarunkowań, znajdowania się na niższym szczeblu rozwoju.
Szczególnie daleko posunął się francuski lekarz Edgar Bérillon, z upodobaniem opisujący różnice w budowie ciała pomiędzy przedstawicielami narodów cywilizowanych a Niemcami. Ci ostatni mieli rzekomo nietypowo zbudowane czaszki, co skutkowało niedorozwojem struktur mózgu odpowiedzialnych za uczucia wyższe. Wyróżniały ich też spiczaste, odstające uszy, krótkie nogi i jelita o całe metry dłuższe niż u reszty śmiertelników, co zdaniem uczonego musiało się przekładać na obżarstwo, nadprodukcję fekaliów, nieumiejętność odwlekania momentu defekacji tudzież wydzielanie odrażającego zapachu.
Przedstawianie Niemców jako człowiekowatych nieznacznie tylko odbiegających rozwojem fizycznym i umysłowym od australopiteków było o tyle niełatwym zadaniem, że naród ten zdążył przed wybuchem wojny wykazać się licznymi osiągnięciami na niwie kultury i przemysłu. Radzono sobie z tym, wykazując, że sprawność umysłowa może iść w parze z niedojrzałością emocjonalną. Włoski psychiatra Ernesto Lugaro zdiagnozował u narodu niemieckiego chorobę psychiczną, której korzenie tkwić miały w splocie megalomanii i zakompleksienia. Niemców – dowodził Lugaro – cechują iście dziecinna próżność i naiwność połączone z lękliwością oraz skłonnością do paranoi, co tworzy wybuchową mieszankę: ludzie o tak ułomnej psychice z natury są bardziej niż inni skłonni do okrucieństwa.
Takie wywody nie pozostały bez odpowiedzi: Niemcy odbijali piłeczkę, „wykazując”, że leczyć powinno się kogo innego. Psychiatra i seksuolog Leopold Loewenfeld ukuł na przykład określenie psychopatia gallica: składały się na nią typowe według niego dla Francuzów wysoka emocjonalność, infantylność, brak zdolności przewidywania i podatność na sugestie. W czasie wojny psychopatia gallica nieuchronnie wiodła Francuzów ku okrucieństwu, co zdaniem Loewenfelda można było obserwować już od czasów krwiożerczej histeryczki Joanny d’Arc… Dlaczego nieprzeciętne umysły epoki w tak prymitywny sposób upraszczały kwestię genezy wojennego okrucieństwa? Najpewniej dlatego, że prawda była zbyt niewygodna, by masy mogły ją przełknąć. Niełatwo przyjąć do wiadomości, że nie musimy być zdegenerowanymi monstrami, by wojna wyzwoliła w nas pokłady okrucieństwa.
Marta Słomińska