Hasło „miłość średniowieczna” z reguły w pierwszej kolejności przywodzi na myśl obraz dzielnego rycerza wzdychającego do nieosiągalnej damy swego serca. Nieosiągalnej, bo będącej już żoną innego, na ogół dużo starszego mężczyzny, któremu wraz z ręką nie oddała jednak serca. To należy do szlachetnego rycerza, który dla należytego uczczenia urody i zalet charakteru wybranki potyka się na kopie w turniejach albo dokonuje cudów podczas wojen. Kiedy zarówno mąż, jak i ukochany rycerz są na wojnie, dama może zająć się wysłuchiwaniem ballad beznadziejnie w niej zakochanych bardów. Tylko czy miłości takich bardów i rycerzy faktycznie bywały zwykle beznadziejne, nie doczekiwały się spełnienia w ramionach damy? Dokładniejsza analiza średniowiecznych ballad oraz faktów historycznych przynosi czasem niezbyt budujące odpowiedzi na podobne pytania.
Przede wszystkim rujnuje wyobrażenie o platonicznym charakterze miłości łączącej damę i rycerza, który nie może splamić jej honoru cudzołóstwem. Średniowieczne pieśni poświęcone takim związkom przedstawiają je niemal zawsze jako skonsumowane. Jest rzeczą znamienną, jak szaloną popularnością cieszył się wówczas poemat „Powieść o Róży”. Jego bohater pragnie zerwać kwiat strzeżony przez Niebezpieczeństwo, Obmowę i Wstyd. Nie daje się zrazić trudnościom, zdobywa wzniesioną przez wrogów fortecę i osiąga cel. Symbolika utworu była aż nadto przejrzysta i bulwersująca dla wielu obrońców kobiecej czci. Historię, w której liczyła się nie czystość, lecz rozkosz, a kobiety przedstawiano raczej jako frywolne uwodzicielki niż niewinne anioły, potępiła między innymi słynna Christine de Pisan. Cóż jednak z tego, skoro rzesze mężczyzn traktowały „Powieść o Róży” niczym miłosną biblię?
Mieli zresztą wiele na swoje usprawiedliwienie. Małżeństwa wysoko urodzonych były kontraktami, w których liczyły się władza i majątek. O zamążpójściu decydowali rodzice dziewczyny, którą nieraz zaręczano już w kołysce. Gdy wreszcie dochodziło do ślubu, nawet wyraźny sprzeciw narzeczonej rzadko bywał brany pod uwagę. Jednym z powodów, dla których duchowni nalegali, by małżeństwa zawierano w kościołach, a nie pałacach, była możliwość sprawdzenia, czy obie strony zgadzają się na ślub. Możnowładcom nie odpowiadało jednak pytanie córek o choćby formalną zgodę, toteż śluby kościelne zaczęły się upowszechniać dopiero w XIV wieku. Najpierw wśród warstw niższych, gdzie dziewczęta chętniej stawały przed ołtarzem: ubóstwo oznaczało bowiem większą swobodę w wyborze małżonka, jako że życia w luksusie nie gwarantował żaden z kandydatów.
Luksusem, na jaki nie mogli sobie pozwolić nawet możni, była prywatność. Wiele nerwów kosztowała małżonków noc poślubna, spędzana nierzadko w obecności rodziców. Bardziej dyskretny był obyczaj, w myśl którego czekali oni za drzwiami alkowy. Później sytuacja poprawiała się o tyle, że zamiast rodziców małżonkowie gościli w sypialni niezbędnego przecież służącego. Jeśli mimo takich „wygód” kobieta zdołała zajść w ciążę i urodzić dziecko – zwłaszcza syna – jej pozycja społeczna wzrastała niepomiernie.
Gorzej było, jeśli w rezultacie miłosnych uniesień rodziła bękarta. Często za jedyne rozwiązanie problemu nieślubnej ciąży uchodziło jej usunięcie. W wiejskich społecznościach zajmowały się tym akuszerki, ryzykujące problemy z prawem. Rzadko jednak skazywano je na śmierć: wieśniacy niechętnie denuncjowali takie kobiety. Tolerowano także prostytucję, uważaną za mniejsze zło (niewyżyta płciowo „złota młodzież” znajdowała upodobanie w napastowaniu mieszczek, a była o tyle trudnym przeciwnikiem, że zawsze nosiła przy sobie broń). Pod koniec średniowiecza doszło do tego, że kurtyzany znajdowały się czasem w puli nagród przeznaczonych dla zwycięzców turniejów. Cnoty rycerskie coraz częściej można było odnaleźć tylko na kartach poematów, i to starych. Czy można się zatem dziwić, że w uwiedzeniu żony seniora średniowieczny rycerz wolał widzieć chwałę aniżeli hańbę?
Marta Słomińska