Stanisław August Poniatowski nie należał może do królów znanych z żelaznej siły woli czy cieszących się szczególnym autorytetem, ale niewątpliwie miał swoje zalety. Nawet najbardziej niechętni Poniatowskiemu historycy cenią choćby jego zasługi dla polskiej kultury. Do takich należało założenie w 1765 roku teatru, nazwanego nieco później Narodowym, mieszczącego się pierwotnie przy ulicy Królewskiej. Teatr miał spełniać podobną rolę, jak naśladujące zagraniczne wzorce czasopismo „Monitor”: łączyć rozrywkę z edukacją, promować wzorce zdaniem króla chwalebne, a tępić złe. Oznaczało to między innymi walkę z tradycjami sarmatyzmu, przez otoczenie Poniatowskiego postrzeganymi jako źródło agresji, głupoty, pychy, ksenofobii i sobiepaństwa polskiej szlachty. Teoretycznie słusznie założono, że aby coś zniszczyć, należy to ośmieszyć. Z praktyką było już gorzej.
Wybór sztuki, której wystawienie w dniu 19 listopada 1765 roku miało zainaugurować działalność nowego teatru, okazał się niezbyt szczęśliwy. Zdecydowano się na komedię „Natręci” Józefa Bielawskiego, znanego z ciężkiego pióra. Zdolniejsi literaci zgodnie wyśmiewali jego grafomanię, dla żartu pisywali też utwory naśladujące styl Bielawskiego, trudne dziś do odróżnienia od dzieł autora „Natrętów”. Tomasz Kajetan Węgierski stworzył nawet epitafium na wypadek śmierci nieporadnego kolegi: „Tu leży Bielawski. Szanujcie tę ciszę, bo jak się obudzi, komedię napisze”. Bielawski przeżył Węgierskiego, ale jego sławie nie dorównał. „Natręci” zeszli z afisza już po kilku przedstawieniach, znęcali się nad nimi wszyscy, krytyczną recenzję zamieścił nawet rządowy „Monitor”. Zamiast wyszydzanych w utworze tępogłowych Sarmatów wyśmiewano Bielawskiego.
Wytoczono cięższe działo: do ataku ruszył bardziej utalentowany Franciszek Bohomolec. 4 marca 1766 roku na scenie narodowej wystawiono jego „Małżeństwo z kalendarza”. Negatywnym bohaterem utworu był polski szlachcic Marnotrawski, dybiący na posag pięknej Elizy, pozytywnym – jej ukochany Ernest, niemiecki oficer. Sugestia, że postępowy Niemiec mógłby być lepszym kandydatem na męża polskiej szlachcianki niż Sarmata w kontuszu, ogromnie się jednak widzom nie spodobała. Cztery miesiące po premierze „Małżeństwa z kalendarza” Bohomolec musiał wystawić nową sztukę, w której cudzoziemiec był czarnym charakterem. Jeszcze dwadzieścia lat później bohaterowie „Sarmatyzmu” Franciszka Zabłockiego na wszelki wypadek oświadczali ze sceny, że tradycja to rzecz dobra, strzec się należy tylko jej wypaczeń.
Ziarno jednak powoli kiełkowało i już w roku 1791 Jan Suchorzewski, domagający się na sejmie zakazu wystawiania sztuki Juliana Ursyna Niemcewicza „Powrót posła”, został wyśmiany. Krytykowanie sarmackich przywar i nachalne promowanie postępowych reform przestało razić, społeczeństwo dojrzało do Konstytucji 3 maja. Oprzytomniano jednak o wiele za późno: wkrótce ku przerażeniu autorów postępowych komedii konserwatywni Sarmaci zawarli sojusz z postępową cudzoziemką Katarzyną II, a rok 1793 przyniósł kolejny rozbiór Polski.
Teatr Narodowy nie poddał się jednak. W 1794 roku, na krótko przed tym, jak Tadeusz Kościuszko złożył rodakom pamiętną przysięgę, Warszawa podziwiała wodewil „Cud mniemany, czyli krakowiacy i górale”. Wojciech Bogusławski, ówczesny dyrektor teatru, zawarł w libretcie mnóstwo przejrzystych i poruszających aluzji politycznych. Kilkanaście lat później, gdy bratanek Stanisława Augusta oswobodził Kraków spod władzy cesarza Austrii, Warszawa przywitała księcia Józefa tym samym wodewilem. Grający organistę Bogusławski śpiewał ze sceny: „Choć już ledwo sapię, pono odstąpię mej fary, do Warszawy drapię. Bo tam jest już wódz kochany walecznych Polaków, co skruszył nasze kajdany i odzyskał Kraków”. Odpowiedziała mu wrzawa zachwyconych widzów, żądających bisów. Polski teatr patriotyczny skończył ze sztucznymi monologami: nareszcie było w nim życie.
Marta Słomińska