Dla Boya „cudowny hipnotyzer dusz”, dla Gabrieli Zapolskiej przywódca „bandy pijanych pluskiew” – Stanisław Przybyszewski budził skrajne emocje swoich współczesnych. Oburzano się często na nihilizm artysty, który przekonywał, że prawdziwy twórca stoi „ponad życiem, ponad światem”, „nie kiełznany żadnym prawem”. Powtarzano ze zgrozą plotki o satanizmie Przybyszewskiego, zafascynowanym wszystkim, co wiązało się z chorobą, szaleństwem, patologią i śmiercią. Jednak ten sam Przybyszewski – według Marii Maresch wypełniający karty swoich dzieł „bezgraniczną radością niszczenia i unicestwiania” – jako student pisał w liście do Pauliny Pajzderskiej: „Chciałbym być lekarzem – doktorem obłąkanych”. Niestety znajomi Przybyszewskiego łatwiej tracili zmysły niż je odzyskiwali: wiele bliskich mu osób podejmowało próby samobójcze, na ogół udane.
Najwięcej szczęścia miał pod tym względem ojciec Przybyszewskiego Józef, którego cudem odratowano. Podejrzewano, że przyczyną desperackiego kroku mogły być problemy finansowe, Przybyszewski jednak chętnie opowiadał o licznych przypadkach chorób psychicznych w rodzinie ojca. Potomkowie Józefa też nie należeli do ludzi chętnie podawanych za wzór. Jeden z jego synów był uzależniony od alkoholu i zakończył życie samobójstwem, drugi został zawodowym oszustem – zdołał między innymi wyłudzić pieniądze na trumnę dla matki, cieszącej się wówczas dobrym zdrowiem. Również Stanisław już jako dziecko przysparzał ojcu licznych zmartwień: zamiast się uczyć, wolał czytać Szekspira i dyskutować z przyjacielem o wyimaginowanych zbrodniach popełnianych w zaułkach Torunia. W 1883 roku przyjaciel, prześladowany przez kolegów z gimnazjum, odebrał sobie życie.
Kolejne samóbójstwo zaprowadziło Przybyszewskiego do więzienia. Oskarżono go o doprowadzenie do śmierci Marty Foerder, z którą miał trójkę dzieci. Najprawdopodobniej kobieta nie mogła przeboleć straty ukochanego, Przybyszewski poślubił bowiem w tym czasie cieszącą się opinią femme fatale Norweżkę Dagny Juel. Dagny dołożyła zresztą starań, by jej mąż jak najszybciej opuścił areszt. Śledztwo umorzono, ale śmierć Marty Foerder zaszokowała opinię publiczną i utrwaliła wizerunek Przybyszewskiego jako sadystycznego wysłannika szatana. Pisarza utożsamiano z bohaterami jego utworów: niespełnionymi „artystami przeklętymi”, manipulatorami niszczącymi szczęście przyjaciół, szaleńcami prześladowanymi przez mordercze obsesje. Przybyszewski znajdował też jednak obrońców swojej twórczości: gdy w 1898 roku przyjechał do Krakowa, witano go jako geniusza.
Dziś trudno o badacza, który podzielałby tę opinię: utwory Przybyszewskiego odpychają pretensjonalnym językiem i młodopolską manierą. Możliwe, że wiele z ich walorów zagubiono w tłumaczeniu, bo większość swoich dzieł „hipnotyzer dusz” napisał po niemiecku. Boy utrzymywał po latach, że przekładów na polski dokonywali przyjaciele Przybyszewskiego podczas pijackich orgii, przy czym każdy tłumaczył inny rozdział. Było w tym zapewne sporo przesady, jest jednak faktem, że Przybyszewski jeszcze za życia zyskał status przebrzmiałej gwiazdy. Sam przekonał się o tym w okresie współpracy z czasopismem „Zdrój”: jego poglądy na sztukę nie odpowiadały młodym czytelnikom.
Wielokrotnie powtarzano, że największym arcydziełem Przybyszewskiego był on sam. Znajomi pisarza po latach chętnie wspominali, jak oszałamiające wrażenie umiał robić na słuchaczach swoją recytacją i grą na pianinie. Wywierał przemożny wpływ na ludzi, z którymi się zetknął. Odnajdujemy Przybyszewskiego w sztuce Muncha, wspomnieniach Strindberga, który nazywał go „genialnym Polakiem”, losach zafascynowanych pisarzem „dzieci szatana” i zakochanych kobiet. Jan Lorentowicz wspominał w 1935 roku stan, do jakiego doprowadzał Przybyszewski drobnymi złośliwościami drugą żonę, odebraną zresztą koledze po piórze Janowi Kasprowiczowi: „pani Jadwiga zagroziła, że jeżeli nie zaprzestanie natychmiast, to ona wyskoczy przez balkon […] Na szczęście zaczepiła się suknią”. A poszło o cztery niewinne słowa: „moja matka jest święta”. W ustach artysty, który nie uznawał żadnych świętości, nabrały mocy demonicznej.
Marta Słomińska