Pojmanie przez konfederatów barskich Stanisława Augusta Poniatowskiego było dla jego współczesnych szokiem. Zamachów na króla zdarzyło się w historii Polski kilka (śmierci zdołał uniknąć między innymi Zygmunt III Waza), porwanie – tylko raz. Było jednak równie nieudane jak większość zamachów, a w dodatku znacznie gorzej zorganizowane. Dość powiedzieć, że jego przywódcy więcej mieli pożytku z królewskich kamerdynerów niż z własnych podkomendnych. Kamerdynerzy okazali się bowiem doskonałymi szpiegami i w zamian za odpowiednie wynagrodzenie przekazywali konfederatom szczegółowe informacje o królewskim rozkładzie dnia. Pozwoliło to wybrać najodpowiedniejszy dzień na porwanie: 3 listopada 1771 roku. Król odwiedzał wówczas chorego krewniaka, Michała Czartoryskiego. Jechał karetą, a jego obstawa składała się zaledwie z kilkunastu osób. Porywaczy było dwudziestu sześciu.
Eskorta króla, zaskoczona napaścią i wystraszona przewagą liczebną atakujących, nie była w stanie skutecznie bronić władcy. Oficer Jerzy Henryk Butzau zginął, kilku jego towarzyszy odniosło rany, pozostali ratowali się ucieczką. To samo uczynił król, który jednak niepotrzebnie tracił czas na kołatanie do bramy pałacu Czartoryskich i wykrzykiwanie swoich personaliów. Brama była już zamknięta, a okrzyki ułatwiły porywaczom odnalezienie króla. Stanisław August został poturbowany, a następnie wsadzony na konia i uprowadzony. Konfederaci byli najpewniej lepszymi jeźdźcami niż monarcha, bo Poniatowski kilkakrotnie wpadał w błoto, zgubił but, a jego koń złamał nogę. Zaczęto rozważać, czy nie wygodniej będzie wieźć martwego króla.
Podobno władcę uratowała siła perswazji. Tłumaczył, jak bardzo konfederaci stracą na renomie, jeśli się okaże, że nie potrafią porwać króla bez uśmiercenia go. Miał sporo racji, bo porwanie było dla konfederatów tylko jednym z elementów wielkiej gry wojskowo-politycznej. Z podporządkowującą sobie stopniowo Polskę Rosją nie mogli walczyć sami. Liczyli między innymi na wsparcie Francuzów, którzy dostarczali im pieniędzy i przysyłali zdolnych dowódców. Gdyby porywaczom udało się pojmać żywego króla, pokazaliby siłę konfederacji i zdobyli nowych zwolenników. Poniatowski został więc oszczędzony, by móc służyć jako karta przetargowa. Rychło się jednak okazało, że to nie konfederaci będą dyktować warunki.
Zapadający zmrok zgubił porywaczy. Przestali się orientować w topografii terenu, wysyłali kolejnych zwiadowców, a ci nie wracali. Wkrótce przy królu został tylko jeden konfederat: Jan Kuźma, który zamknął się z nim w przydrożnym młynie. Podobno król uznał wtedy, że sytuacja jest odpowiednia, by znów spróbować retoryki. Przekonał Kuźmę, aby pozwolił mu bezpiecznie wrócić do zamku i wydał wspólników.
Kilka godzin później król znów był w swoich komnatach, a Kuźma recytował listę nazwisk porywaczy. Niektórych ujęto (wśród nich był skazany na ścięcie, poćwiartowanie i spalenie Walenty Łukawski), inni zdołali zbiec (jak Kazimierz Pułaski). Kuźma, którego podczas procesu król bronił niczym lew, został skazany jedynie na banicję. W dodatku wkrótce z niej powrócił i do końca życia otrzymywał pensję od Poniatowskich. Ta okoliczność oraz niezwykły przebieg porwania skłoniły wiele lat później historyka Jerzego Łojka do postawienia oryginalnej hipotezy: cała sprawa była prowokacją, mającą na celu skompromitowanie konfederatów.
Król – tłumaczył Łojek – łagodnie potraktował Kuźmę, gdyż był on szpiegiem w obozie konfederatów. Dlatego pilnował, by porwanie nie przebiegało, jak należy, a następnie dał się królowi „przekonać” do złożenia broni. Historycy krytykujący tak śmiałą tezę zwrócili uwagę, że to Kuźma zastrzelił Butzaua, dowódcę królewskiej eskorty. Łojek i na to znalazł odpowiedź: Butzau padł ofiarą miłosnej intrygi, w której główną rolę grała jego żona, uwiedziona przez króla.
Hipoteza Łojka do dziś ma swoich zwolenników i przeciwników. Za oficjalną wersją wydarzeń najsilniej przemawia fakt, że sprowokowane porwanie mogło mimo wszystko skończyć się śmiercią króla, który nie słynął z odwagi. Zagraniczni posłowie oraz ambasadorowie pisali o Poniatowskim: „niepojęcie słaby”, „zbywało mu zupełnie na charakterze”. Czy „woskowa lalka” (to z kolei określenie użyte przez Katarzynę II) umiałaby ryzykować życiem, by zaszkodzić swoim wrogom?
Marta Słomińska