Odzyskanie niepodległości w roku 1918 nie oznaczało bynajmniej dla Polaków złożenia broni. 1 listopada proklamowano Zachodnioukraińską Republikę Ludową, obejmującą terytoria, do których rościli sobie prawa również Polacy. 27 grudnia wybuchło powstanie wielkopolskie, Prusacy nie zamierzali bowiem pozwolić na przyłączenie do Polski ziem zwanych przez nich Prowincją Poznańską. Do tego w styczniu roku 1919 doszło do krótkiej wojny z Czechosłowackiej, w lutym do pierwszych starć z bolszewikami na terenie dzisiejszej Białorusi, w sierpniu rozpoczęło się pierwsze z powstań śląskich, a w październiku polskie oddziały zajęły Wilno. Przez pierwsze lata istnienia II Rzeczpospolita Polska toczyła zatem nieustanną walkę już to o poszerzenie, już to o utrzymanie swoich granic, a każda z sąsiedzkich wojen miała swoją specyfikę.
Za najbardziej niebezpiecznych uważano Niemców. Armia pruska była w owym czasie jedyną profesjonalną siłą wojskową na terenie II RP: sukces powstania wielkopolskiego i decyzja o ewakuacji niemieckich wojsk z Polski zmniejszyły zagrożenie, ale go nie zlikwidowały. Rozbrajanie Niemców nie wszędzie szło gładko, nie obyło się bez ofiar śmiertelnych. Przewiezienie przez granicę polsko-niemiecką uzbrojonych żołnierzy armii pruskiej było operacją skomplikowaną i ryzykowną: do pilnowania torów zatrudniono ochroniarzy, a premier Jędrzej Moraczewski napisał po latach w swoich wspomnieniach: „Sprawność kolei stała się pierwszorzędnym warunkiem ocalenia kraju”. Szczęśliwie kolej nie zawiodła, Niemcy wyjechali, a Polacy odetchnęli z ulgą. Walkom toczonym z Niemcami najbliżej było bowiem do ustanowionych podczas I wojnę światową standardów wojny totalnej: pozostałym przeciwnikom stawiano zwykle czoła w walce typu partyzanckiego.
Szczególnie pierwsze starcia z bolszewikami, jeszcze sprzed ofensywy na Warszawę, mało miały wspólnego z nowoczesną wojną. Na wschodzie Rzeczypospolitej raz po raz dochodziło do starć między przedstawicielami skonfliktowanych narodowości i grup etnicznych: Polakami, Rosjanami, Ukraińcami, Żydami. Panował taki chaos, że czasem trudno było nawet jednoznacznie wskazać, kto w danym momencie do kogo strzela i dlaczego, a niektóre potyczki przybierały wręcz groteskowy charakter. We wspomnieniach żołnierzy znajdziemy na przykład taką scenę: dowódca oddziału bolszewickiego pojedynkuje się z polskim oficerem na szable, a szeregowcy stoją w półkolu i biernie obserwują walkę aż do jej rozstrzygnięcia, po czym podwładni pokonanego uciekają. Bardziej przypomina to fragment powieści Sienkiewicza niż wojnę nowej generacji.
Nie pomagał fakt, że młode państwo polskie nie radziło sobie jeszcze z biurokracją i zaopatrzeniem. Żołnierzom brakowało butów, amunicji, jedzenia. Z pomocą miały przyjść pociągi sanitarne, gdzie wojskowych zamierzano leczyć, myć i uwalniać od pasożytów. Ponieważ jednak braki w zaopatrzeniu dotyczyły również opału, mycie i dezynfekcja odbywały się często przy użyciu zimnej wody: żołnierz wychodził z pociągu nadal zaniedbany, a do tego przemarznięty.
Utrzymanie dyscypliny w armii było marzeniem ściętej głowy. W meldunkach władz wojskowych z roku 1919 czytamy, że tylko co piąty człowiek powołany do wojska faktycznie się tam wybierał. Potencjalni rekruci nie mieli jeszcze polskich dowodów osobistych, co sprzyjało nadużyciom: opłaceni inwalidzi stawiali się w punktach poborowych z dokumentami powołanych do wojska i uzyskiwali dla nich zwolnienie ze służby ze względu na stan zdrowia. Szerzyła się „turystyka mobilizacyjna” – gdy ogłaszano pobór na Litwie, młodzi mężczyźni uciekali do Polski, kiedy trwał pobór w Polsce, ratowali się ucieczką na Litwę. Lata zaborów przyzwyczaiły ich do obecności obcych armii: obowiązek służby we własnej był czymś nowym i nie dla wszystkich łatwym do zaakceptowania.
Marta Słomińska