„Są jak ludzie z pomieszanymi zmysłami, którzy zbierają na drodze kamienie i wyobrażają sobie, że znaleźli diamenty” – podsumował malarstwo impresjonistów współczesny im krytyk sztuki Albert Wolff. Przy całej swojej pogardzie dla artystów, którym potomność przyznała miano geniuszy, znalazł całkiem adekwatne porównanie: impresjonista to malarz, w którego oczach nawet lichy kamień wart jest płótna, bo światło wydobywa z niego paletę kolorów upodabniającą go do klejnotu.
Impresjonistów nie interesowało malowanie scen biblijnych, mitologicznych, historycznych: ruszali w plener, by uwieczniać wiejskie pejzaże, barwy, którymi zachodzące słońce nasyca chmury, tafle jeziorek, przejrzyste materiały jasnych sukni i parasolek kobiet czytających na parkowych ławkach. „Plaża w Pourville”, jedyny obraz Moneta znajdujący się w polskich zbiorach, daje dobre wyobrażenie o twórczości tej grupy: oto nadmorski pejzaż, urokliwy, ale nie efektowny, słoneczny, malowany jasnymi farbami (od czerni impresjoniści trzymali się z daleka!). Swobodne pociągnięcia pędzla i brak dbałości o kontur upodabniają obraz do szkicu. Nie ma tu przykuwających uwagę widza sylwetek ludzkich czy efektownych zjawisk przyrodniczych (burzy, zamieci) – jest kontemplacja naturalnego, codziennego piękna, gra odcieni turkusu (niebo i morze) oraz beżowego różu (plaża i chmury).
Nie tylko plaże i niebo, lecz także dzieła rąk ludzkich sprawiają u Moneta wrażenie elementów przyrody. Londyński parlament i katedra w Rouen tracą swój surowy ciężar, zdają się wyrastać spod wody jak rośliny lub majaczyć na niebie niczym tęcza. I jak ona mają rozmaite kolory, artysta stworzył bowiem cykle obrazów, na których ukazał te same budowle o różnych porach dnia, w rozmaitych warunkach pogodowych. Mgła pokrywa parlament srebrnym nalotem, podczas gdy zachodzące słońce wydobywa błękitne tony. Katedra bywa złota, koralowa, szafirowa, perłoworóżowa… Monet tworzył jej kilkanaście widoków jednocześnie: w miarę, jak zmieniały się pogoda i kąt padania słońca na fasadę, przechodził od jednego płótna do drugiego, zwijał się jak w ukropie. „Przez całą noc miałem straszne sny. Katedra waliła się na mnie, cała w błękitach, różach i żółcieniach” – żalił się żonie.
Najsłynniejsze i najwyżej cenione obrazy Moneta powstały jednak nie w Londynie czy Rouen, lecz w prywatnym azylu artysty. W 1883 roku malarz, zachwycony widokiem ujrzanym przez okno pociągu, wynajął dom i ogród w małej miejscowości Giverny. Dzięki temu zarówno ogród, jak i talent Moneta mogły rozkwitnąć w pełni. „Teraz jestem we właściwym miejscu. Potrafię uchwycić kolor” – pisał rozentuzjazmowany artysta do swojego marszanda. Inwestował w Giverny: zatrudniał kilku ogrodników, kupował książki o metodach pielęgnacji roślin, sprowadzał kosztowne sadzonki z zagranicy. Jak dalece ten trud się opłacił, pokazują obrazy takie jak „Ogród artysty w Giverny”. Oto współczesny Eden, eksplozja rajskich kolorów: zieleń drzew, rdzawe tony pni i wąskich ścieżek, a pomiędzy nimi falujące morze irysów, w świetle słońca przedzierającego się przez korony drzew mieniących się barwami od różowej przez fioletową aż po błękitną.
Kwiatem, który najmocniej kojarzy się z twórczością Moneta, jest jednak nie irys, lecz lilia wodna. Artysta kupował jej rozmaite odmiany, od egipskich po amerykańskie. Mieszkańcy Giverny nie byli zadowoleni (obawiali się zanieczyszczenia wód), Monet nie miał jednak zamiaru rezygnować z dzieła swego życia. Cykl obrazów (około 250!) przedstawiających lilie wodne tworzył przez 30 lat, aż do śmierci. Jedyne, co na tych płótnach widzimy, to różnobarwne nenufary i malowane promieniami słońca lustro wody. Powieszone jeden obok drugiego, obrazy te tworzą – jak to ujął sam artysta – „iluzję nieskończonej całości, fali bez horyzontu i brzegu”. Staw przeistacza się w bezkresny ocean, impresjonistyczny żywioł, który nie ma granic i konturów – kształtują go tylko światło, kolor i instynkt piękna.
Marta Słomińska