„To jest jak paszcza piekła!” – zakrzyknął car Mikołaj na widok „Zagłady Sodomy i Gomory” pędzla Johna Martina. Trafna obserwacja: deszcz siarki i ognia, którym starotestamentowy Bóg zniszczył grzeszne miasta, na wspomnianym obrazie przybiera postać ognistej kipieli, sponad której unosi się kurtyna gęstego dymu odsłaniająca rozżarzone do białości jądro pożaru. Łatwo skojarzyć ten widok z paszczą piekielnej bestii, usiłującej połknąć uciekających w popłochu Lota z córkami, małych i słabych wobec potęgi żywiołu.
Malarz, który stworzył tak przejmujące dzieło, przyszedł na świat w ubogiej angielskiej rodzinie: ojciec fechtmistrz gnieździł się z żoną i kilkanaściorgiem dzieci w jednej izbie. Także i Johnowi groziła nędza. Własną rodzinę założył bardzo wcześnie, a jego obrazy nie od razu spodobały się krytykom i publiczności: dorabiał sobie między innymi malowaniem porcelany i dawaniem lekcji rysunku. Pierwszym obrazem Martina, który wystawiono w Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych, był „Sadak szukający wód zapomnienia”. Bohater obrazu, wysłany przez sułtana w niebezpieczną podróż, ostatkiem sił wspina się na stromą skałę. Czerwony, wulkaniczny pejzaż całkowicie go przytłacza. Ten motyw przewijał się w dziełach Martina bez końca: maleńkie, udręczone postaci w szponach rozszalałego żywiołu, człowiek bezradny wobec potęgi natury, jednocześnie olśniony jej pięknem i przerażony niszczycielską mocą.
Sławę przyniosła malarzowi „Uczta Baltazara”. Zgodnie z tekstem biblijnym wydał ją babiloński król, na którego padł blady strach, gdy w trakcie uczty ukazała mu się dłoń pisząca na ścianie złowieszcze słowa. Na obrazie Martina grozy sytuacji dopełnia posępny pejzaż: po nocnym niebie gnają burzowe chmury, rozdzierane przez błyskawice. Wypisane na ścianie litery jaśnieją nadprzyrodzonym światłem, struchlali Babilończycy wznoszą ręce ku niebu lub padają na ziemię. „Powinno być o nim głośniej niż o jakimkolwiek obrazie wcześniej” – zachwalał artysta swój obraz i miał słuszność: „Uczta Baltazara” zrobiła furorę. Dzieło obwożono po całej Anglii, za możliwość jego podziwiania płaciły tysiące ludzi. Malarz wzbogacił się i zdobył uznanie koronowanych głów: został nadwornym malarzem króla Belgii Leopolda, ojca chrzestnego syna Martina (również noszącego imię Leopold).
Wśród bliskich znajomych malarza znajdziemy nie tylko koronowane głowy, lecz także najwybitniejsze umysły jego epoki. Michael Faraday, William Godwin, Georges Cuvier cenili Martina nie tyle jako artystę, ile jako człowieka żywo zainteresowanego nauką i filozofią. Malarz poruszających scen biblijnych był bowiem racjonalistą, zwolennikiem teorii ewolucji i religii naturalnej, niechętnym instytucji Kościoła. Potomni chętnie widzieli w nim także krytyka rodzącego się kapitalizmu: obrazy takie jak „Pandemonium” czy „Zagłada Sodomy i Gomory” nawiązywały ich zdaniem do industrialnego krajobrazu dziewiętnastowiecznej Anglii, gdzie wrotami piekieł były piece hutnicze. Techniką jako taką Martin jednak nie gardził, przeciwnie: w latach 30. zarzucił na jakiś czas malarstwo, by poświęcić się projektowaniu sieci kanałów, remedium na odór londyńskich ścieków.
Dziś John Martin nie należy do szczególnie popularnych malarzy, choć nigdy nie przestał inspirować kolejnych pokoleń artystów. Do czerpania natchnienia z jego dzieł przyznawał się prerafaelita Dante Gabriel Rosetti, a w wieku dwudziestym fantazyjna, mroczna architektura Martina w otoczeniu nieposkromionych żywiołów zaczęła intrygować twórców filmów. Na Martina powoływał się Cecil DeMille, wizje malarza odcisnęły też swoje piętno na estetyce filmów Griffitha. W najnowszych czasach echo grafik Martina przedstawiających szatana przewodniczącego piekielnym obradom odnajdziemy w „Gwiezdnych wojnach” Lucasa: na mezzotintach malarza wzorowany był wygląd Senatu Galaktycznego. Wygląda na to, że o ile dzieła Martina straciły na popularności, o tyle na aktualności im nie zbywa. Bo czy nie słyszymy ciągle lamentów nad ludzką pychą, każącą nam lekceważyć złowrogie siły natury?
Marta Słomińska