„Dostojny niby owoc odjęty delikatnie” u Grochowiaka, „nieruchomy bramin” według Kaczmarskiego, ciało „pod chłodnym pokrowcem tkanek” w wierszu Dehnela. Trzej polscy poeci wspięli się na wyżyny swego kunsztu, by opisać jedne i te same zwłoki. Siedemnastowieczny Holender Adriaan Adriaanszoon nie dokonał w życiu niczego wielkiego, był złodziejem, którego recydywa kosztowała życie. A jednak nazwisko tego nieszczęśnika nie miało szans przepaść w pomroce dziejów: obraz Rembrandta „Lekcja anatomii doktora Tulpa” zapewnił Adriaanszoonowi stałe miejsce w historii sztuki i literatury. Dzieło z 1632 roku, przedstawiające sekcję zwłok pechowego złodzieja, stanowiło przełom w karierze artysty. Rok później Rembrandt, syn młynarza, był już narzeczonym córki burmistrza i portrecistą najbogatszych mieszkańców Amsterdamu.
Dziś twórca „Lekcji…” uważany jest za geniusza. Zachwyt budzi mistrzowski światłocień, zależnie od tematu malowidła przydający mu tragizmu lub ciepła, psychologiczna głębia portretów, zdolność pobudzenia widza do refleksji, emanująca z obrazów aura duchowości. Wzrusza naturalność, z jaką artysta ukazywał czułe gesty bliskich sobie ludzi: ruch rąk ojca ściskającego ramiona skruszonego dziecka („Powrót syna marnotrawnego”), dłoni mężczyzny złożonej na piersi ukochanej („Żydowska narzeczona”). Sceny biblijne są wyjątkowo przejmujące: decydują o tym dramatyczne pozy postaci, stłoczenie ich na małej przestrzeni, padające z niewiadomego źródła światło, które zdaje się być nadprzyrodzonego pochodzenia („Ofiara Abrahama”, „Uczta Baltazara”). Nawet obraz zatytułowany „Rozpłatany wół” kieruje myśli widza ku rozważaniom o marności świata doczesnego, okrucieństwie cierpienia i śmierci.
Współcześni Rembrandta nie wielbili go jednak tak bezkrytycznie jak my. Po latach sukcesów malarz stracił na popularności, popadł w długi, jego majątek sprzedano na licytacji. Jeszcze boleśniejsze od klęski finansowej były tragedie rodzinne: żona zmarła na gruźlicę, kobieta, z którą związał się później – na dżumę, podobnie jak jedyny syn. Umarł w wieku sześćdziesięciu trzech lat, a pochowany został w nieoznakowanym grobie: nie było komu zadbać o szczątki bankruta, którego sława przebrzmiała.
Nie mógł tego przewidzieć, kiedy malował sekcję zwłok Adriaanszoona, nieboszczyka potraktowanego jeszcze bardziej bezpardonowo. „Lekcja anatomii…” ukazuje go leżącego na stole sekcyjnym: trafiały tam przede wszystkim trupy skazanych na karę śmierci. Na twarzach siedmiu widzów malują się różne emocje, od zasępienia poprzez skupienie aż do niezdrowej ciekawości. Czerń skromnych kalwińskich ubiorów kontrastuje z bielą wykrochmalonych kryz i siną barwą ciała Adriaanszoona. Doktor Tulp zdradza słuchaczom sekrety ludzkiej anatomii: w jednym ręku trzyma nożyczki, przy których pomocy odsłania mięśnie rozciętego przedramienia trupa (ze szczególnym uwzględnieniem zginacza powierzchownego palców), drugą dłoń unosi lekko do góry. U stóp martwego złodzieja spoczywa wielka księga, najpewniej traktat o anatomii pióra słynnego Wesaliusza.
Współcześni zarzucali Rembrandtowi, że jego obraz wprowadza w błąd: zaczyna się przecież od rozcięcia brzucha, a nie przedramienia! Zarzut był jednak chybiony. Dla artysty bardziej niż wierne ukazanie sekcji zwłok liczyło się przesłanie obrazu, uczynienie z niego czegoś głębszego niż jeszcze jeden makabryczny zbiorowy portret. Jak wiele innych arcydzieł Rembrandta, „Lekcja…” skupia naszą uwagę na ruchu ręki: doktor Tulp na przykładzie trupa ukazuje mechanizm działania mięśnia, a jednocześnie zgina własne palce. Tworzy pomost między zmarłym a żywym: Adriaanszoon był niegdyś tym drugim, doktor prędzej czy później zostanie tym pierwszym. W tkankach bezwładnego ciała wzgardzonego przestępcy odnajduje – jak pisze Dehnel – „drugiego doktora Tulpa / małego / pomarszczonego / zmęczonego nie do wiary / uwikłanego w kwaśne wątpia śmierci”. Jak my wszyscy.
Marta Słomińska