„Był literacik maleńki, wytarte nosił spodeńki, stroił się w poety wianek: nazywano go – Schiffmanek” – tak początki kariery Arnolda Szyfmana opisywał przed wojną krakowski tygodnik satyryczny „Abdera”. Rzeczywiście późniejszy dyrektor Teatru Polskiego zaczynał jako człowiek pióra: zafascynowany sceną, już na studiach zaczął pisać pierwsze sztuki. Ubóstwiał aktorki: potrafił nie pojechać na ferie do domu, bo wolał oglądać w teatrze Modrzejewską. Później jego serce podbiła piękna Maria Przybyłko-Potocka. „Złota fryzura […], figurka z lekką skłonnością do lubych wyokrągleń, radosne oczy” – tak opisywał tę artystkę Grzymała-Siedlecki. Zakochany Szyfman postanowił połączyć przyjemne z pożytecznym i otworzył („przy pomocy sprytu, długów, weksli” – wyliczała „Abdera”) w Krakowie teatrzyk kabaretowy „Figliki”, do którego zaangażował Marię.
Po miesiącu teatrzyk zbankrutował. Niezrażony Szyfman założył kolejny kabaret w Warszawie: nazywał się „Momus” i działał półtora roku. Wygłoszona ze sceny fraza „barze, coś Polskę” oburzyła publiczność i prasę, ogłoszono bojkot kabaretu, który wkrótce trzeba było zamknąć. Szyfman wyznawał jednak zasadę „do trzech razy sztuka”. Ostatnia próba była najambitniejsza ze wszystkich, „literacik maleńki” postanowił bowiem wybudować wielki prywatny teatr na miarę nowoczesnych scen zachodniej Europy. Mierzenie sił na zamiary opłaciło się Szyfmanowi. „Schiffmanek z miną pawia – łeb do góry, teatr stawia” – donosiła w 1912 roku „Abdera”. 29 stycznia 1913 publiczność mogła już oglądać w nowo otwartym Teatrze Polskim „Irydiona”. Tym razem nie było mowy o bojkocie czy plajcie, Polski odwiedzać wręcz należało. Wkrótce zaczęto go uważać za najlepszy teatr w kraju.
Czym tak zachwycał? Po pierwsze poziomem artystycznym. Szyfman miał talent do odkrywania wielkich aktorów, grali u niego Jaracz, Zelwerowicz, Junosza-Stępowski. Za reżyserię w Polskim odpowiadali między innymi Leon Schiller i Juliusz Osterwa. W gusta publiczności trafiał też repertuar teatru: często wystawiano dramaty Szekspira i polskich wieszczów. Zachwyty budził zresztą już sam gmach, tyleż piękny, co funkcjonalny (inne polskie teatry nie dysponowały takimi cudami techniki jak scena obrotowa). Szyfman wiele oferował swoim aktorom, płacił nawet kilkakrotnie więcej niż pozostali dyrektorzy teatrów (Ćwiklińska dostawała 2000 złotych, Przybyłko-Potocka 1750, podczas gdy średnia stawka wynosiła około 250), ale niemało też w zamian wymagał. Strajkom personelu szybko kładł kres, nadużywającego alkoholu Jaracza wyrzucił z zespołu.
Po wybuchu II wojny światowej Szyfman ze względu na pochodzenie żydowskie zmuszony był się ukryć. Sporo czasu spędził w Pławowicach u Ludwika i Janiny Morstinów, których pałac zapewnił również schronienie Arturowi Marii Swinarskiemu czy Leopoldowi Staffowi. Szyfman nie zaniedbywał tam pracy na rzecz polskiej kultury i nauki: dawał dzieciom lekcje literatury, wystawiał z pozostałymi rezydentami pałacu sztuki Słowackiego oraz Morstina (lepiej „niż w niejednym zawodowym teatrze” – oceniał). W inscenizacji „Balladyny” wbrew autorowi dramatu zdecydował się oszczędzić Grabca, być może dlatego, że dookoła śmierci było aż nadto. Wojny nie przeżyła między innymi Maria Przybyłko-Potocka, ciężko ranna w bombardowaniu lotniczym Mokotowa. Zwłoki kobiety, którą od wielu lat nazywał swoją żoną, Szyfman odnalazł w zbiorowej mogile dopiero rok po zakończeniu wojny.
Wielu aktorów przetrwało okupację dzięki pracy w kawiarniach i restauracjach. Również Szyfman pozwolił zespołowi Teatru Polskiego założyć spółkę prowadzącą w nim bar i kiosk. Wyrażenie „barze, coś Polskę” okazało się więc prorocze. Po wojnie Szyfman zatroszczył się nie tylko o Teatr Polski, lecz także zniszczony przez Niemców Wielki. „Umrę wtedy, gdy wszystko, co zamierzałem (i zaplanowałem), wykonam do końca” – pisał w 1964 roku. Zmarł trzy lata później, gdy zdążył już podnieść Teatr Wielki z ruin.
Marta Słomińska