Choć Leon Barszczewski służył w rosyjskiej armii, wyrzekać się polskości ani myślał. Dowiódł tego w odeskiej szkole piechoty, gdy zapytany przez nauczyciela historii o „bunty Polaków”, bronił honoru powstańców styczniowych, wśród których znaleźli się zresztą jego starsi bracia. Niepokornego Leona skreślono z listy studentów i przeniesiono do pułku w guberni chersońskiej. To, co miało być karą, okazało się początkiem kariery ludoznawcy, archeologa i artysty. Barszczewski zaopatrzył się w stos książek, wyuczył języków, szycia, gotowania, poznał arkana sztuki fotografii i gdy Rosja zajęła Turkiestan, był już gotów do jego eksploracji. Zgłosił się na ochotnika do wyjazdu. Spędził w Turkiestanie długie lata: zajęty badaniem terenu tudzież wytyczaniem dróg, zdążył oprócz tego założyć rodzinę, uruchomić kopalnię, zgromadzić kolekcję starożytnych zabytków i zostać wybitnym fotografem.
To ostatnie przyznali nawet wysoko stawiający poprzeczkę artystom Francuzi: na wystawie w Paryżu Barszczewskiego nagrodzono złotym medalem. Co zachwyca w zdjęciach z Turkiestanu? Długo by można wymieniać: mistrzowska kompozycja, rozumienie perspektywy, zręczne operowanie kontrastami, zwracanie bacznej uwagi na fakturę fotografowanych obiektów, umiejętność uchwycenia osobowości modeli… Barszczewski miał niełatwe zadanie. Tubylcy często byli negatywnie nastawieni do fotografów, w szczególności dotyczyło to plemion wędrownych. Niejeden artysta lub badacz próbował mieszkańców Turkiestanu zmuszać do pozowania (zwłaszcza Brytyjczycy), Barszczewski wolał zasłużyć na zaufanie. Po latach wspominał, że dzięki temu znalazł wśród tubylców „wielu prawdziwych przyjaciół”.
Rzeczywiście na twarzach jego modeli zwykle nie widać udręczenia ludzi nierozumiejących, dlaczego się nimi dyryguje. Śmiało patrzą w obiektyw, przyjmują dumne pozy, demonstrują tradycyjne tańce. Kultura osobista i serdeczne usposobienie pozwalały Barszczewskiemu odkryć więcej niż innym: kobiety odsłaniały przed nim twarze, chłopcy prowadzili do miejsc, w których mógł odkopać starożytne skarby. Zażyłe stosunki z tubylcami przekładały się też na jakość zdjęć. Znajdziemy na nich świetne grupy portretowe, bogactwo typów ludzkich, rysy indywidualizmu pozujących. Barszczewski dbał przy okazji o to, by każde zdjęcie było wartościowe pod względem etnograficznym: umiał uwypuklić cechy ubioru fotografowanych, wyeksponować narzędzia i wyposażenie wnętrz. Kiedy robił piękne zdjęcie jeźdźca, była to zarazem ilustracja poglądowa dająca dobre wyobrażenie o lokalnej uprzęży i broni.
Fotografie Barszczewskiego nasycone są treścią. Dużo się na nich dzieje: widzimy sceny z życia codziennego, handel, ruch uliczny, jeźdźców pokonujących mostek zawieszony nad przepaścią. Do dłuższego zatrzymania wzroku na zdjęciu zachęcają niby drobne, a przecież gruntownie przemyślane szczegóły, jak choćby przecinające się za plecami modeli linie zasłon. Zdjęcia są pełne zajmujących detali, a mimo to nieprzeładowane, eleganckie. To unikaty na skalę światową, artyzm idzie bowiem w parze z ogromną wartością dokumentacyjną. Barszczewski fotografował zabytki architektury Samarkandy i innych miast Turkiestanu w ten sposób, że łatwo rozpoznać na zdjęciach konkretne miejsca. Do tego pozostawił liczne zapiski: notatki o lokalnych zwyczajach, krajobrazach, narzędziach, ludziach. „Jak fałszywie i źle sądzimy tych biedaków” – pisał o nich. „Najczęściej sami jesteśmy przyczyną nieporozumień”.
Barszczewski osiągnął zadziwiająco wiele jak na człowieka, który zarówno etnografią, archeologią, jak i sztuką parał się jedynie amatorsko. Czy potomni to doceniają? Według prawnuka artysty, Igora Strojeckiego, niewystarczająco. W przedmowie do książki „Utracony świat” określił pradziadka mianem „zapomnianego”, wspomniał, jak w akcie desperacji reprodukował jego zdjęcia nawet na opakowaniach cukierków. Lepiej chyba jednak ograniczyć się do książek i wystaw: w zdjęciach Barszczewskiego jest rozmach, którego nie zmieścimy na papierku po krówce.
Marta Słomińska