Podwaliny polskiej etnografii tworzyli amatorzy. Nawet amator w tej dziedzinie z reguły nie działa jednak intuicyjnie: szuka wiadomości i wzorców, które pomogłyby mu lepiej się przysłużyć polskiej nauce. Tym, którzy żyli na przełomie XIX i XX wieku, z pomocą przychodzili autorzy książek takich jak „Poradnik dla zbierających rzeczy ludowe”. Cieszyły się one sporą popularnością, mimo że na ogół nie były tanie: zachowane egzemplarze często zwracają uwagę eleganckimi oprawami i bardzo ładną typografią. Umiano wykorzystać modę na ludoznawstwo. Szczególnie wiele podręczników dla początkujących etnografów wydano we Lwowie, zapewne dlatego, że na tle innych polskich miast był to prawdziwy tygiel etniczny. Autorzy poradników wzorowali się jednak z reguły na dziełach pisanych przez Brytyjczyków, dla których „tygiel etniczny” znaczył całkiem co innego.
Książki brytyjskich etnografów pełne było nierzadko rasistowskich stereotypów, „potwierdzanych” badaniami takimi jak mierzenie odległości nosa od podbródka u białych i czarnoskórych. Polscy badacze zdołali uniknąć wielu takich pułapek, jako że nie mieli łatwego dostępu do przedstawicieli innych ras, a dowodzenie wyższości chłopa podhalańskiego nad tarnowskim wyglądało na alternatywę mało atrakcyjną. Obwody czaszek jednak mierzono, zbierano też informacje na temat kolorów oczu i włosów mieszkańców poszczególnych regionów. Większość służących do takich celów narzędzi badawczych, od próbników i wzorników po przyrządy miernicze, zawdzięczano Brytyjczykom, których prace nieraz przekładano na język polski, opatrzone co najwyżej przedmową przypominającą o konieczności uwzględnienia lokalnych realiów.
Wielu amatorów wolało jednak podejście z gruntu rodzime. Czytelnik „Wskazówek do zbierania właściwości ludowych” Romana Zawilińskiego nie musiał się zastanawiać, co w Polsce będzie odpowiednikiem opisywanych w zagranicznych poradnikach palarni opium i egzotycznych wachlarzy. Zawiliński nawet jadłospisem zbliżył się do polskich chłopów: preferował razowiec z serem i kwaśnym mlekiem. Było to podejście właściwe większości polskich autorów podręczników dla etnografów, którzy uważali, że badaczowi z prawdziwego zdarzenia nie może wystarczyć fotografowanie ludowej architektury i notowanie tekstów przyśpiewek. Aby prawdziwie poznać lud, trzeba spróbować jego przysmaków, pooddychać lokalnym powietrzem, zanurzyć się w jeziorze. Przyroda to rdzeń ludzkiej egzystencji: klimat, w którym człowiek żyje, może nie być bez znaczenia dla tworzonych przez niego podań.
Myliłby się jednak ten, kto posądzałby ludzi przykładających taką wagę do zmysłowej strony doświadczenia etnografa o lekceważenie pracy umysłowej. Owszem, ludoznawca powinien kolekcjonować kosmyki chłopskich włosów i przyglądać się praniu bielizny, ale wypadałoby też znaleźć czas na pracę w bibliotece. Można tam zrobić równie wiele jak wśród ludu, bo mnóstwo zebranego wcześniej materiału pozostaje w ukryciu i czeka na porządne opracowanie.
Najciekawsze w starych podręcznikach do etnografii są jednak niewiarygodnie szczegółowe pytania pomocnicze, dzięki którym młodzi amatorzy mieli szybciej i łatwiej poszerzać swoją wiedzę. Jakie pasożyty dręczą okoliczną ludność i hodowane przez nią zwierzęta? Czy niektórych wyrazów używa się w znaczeniu odmiennym od powszechnie przyjętego? Co z chowem królików, pielęgnowaniem kwiatów, sposobem uprawiania roli? Ludoznawca ma wiedzieć wszystko. Musi opisać zwierzęta domowe i dzikie, drzewa hodowlane oraz samosiejki, budowę cerkwi na równi z konstrukcją mizernych przydrożnych kapliczek. Narzędzia rolnicze ma opisać, narysować, sfotografować, a na koniec najlepiej zabrać ze sobą (jeśli oczywiście chłop przyjmie wynagrodzenie). Jego praca właściwie nie ma końca. Jeden z autorów podręczników polecił nawet dokumentowanie… kształtu dołów na ziemniaki. Przesada? A czy są rzeczy niewarte ocalenia przed zapomnieniem?
Marta Słomińska