Co ciekawego możemy znaleźć na marginesach rękopisów iluminowanych

Zanim Jan Gutenberg wynalazł druk, książka była przedmiotem tyleż cennym, co wyjątkowym. Pergamin nie należał do tanich materiałów, a przepisywanie długiego manuskryptu było czasochłonne. Nierzadko przy jednej książce pracowało wiele osób: jedna odpowiadała za tekst, inne za ilustracje, zdobienie inicjałów czy barwienie ważniejszych fragmentów na czerwono. Często pozostawiano szeroki margines – rzecz korzystna dla kopisty, któremu płacono od strony tekstu, ale pożyteczna także z punktu widzenia użytkowników książki. Na marginesie można było spisać wiele komentarzy do tekstu (co miało szczególnie znaczenie w wypadku publikacji naukowych lub religijnych), umieścić wskazówki, przestrogi, złośliwości, wreszcie personalia nieszczęsnego kopisty, proszącego czytających o modlitwę za ludzi tracących nad przepisywanymi księgami wzrok. Ze wszystkich tych możliwości korzystano w sposób nader pomysłowy.

Jednym z ciekawszych przykładów jest średniowieczny rękopis o treści religijnej, na którym – by uwydatnić znaczenie komentarza – wymalowano wizerunek świętego Augustyna. Doktor Kościoła trzyma wskazówkę, podpowiadającą, który fragment tekstu wzbudził jego wątpliwości, a pod pachą ściska szarfę z napisem: „Nie zgadzam się”. Malowane na marginesach rękopisów postaci spełniały też inne pożyteczne funkcje: jeśli niezręczny kopista opuścił fragment tekstu i musiał dopisać go niżej, rysował człowieka trzymającego linę. Jej koniec wskazywał opuszczony fragment, a ręka trzymającego – miejsce, w którym tekst powinien był się znaleźć.

Ilustracje umieszczane na marginesach nie zawsze jednak służyły usprawnieniu lektury i poszerzeniu horyzontów czytelnika. Bywało, że iluminator wykorzystywał swój talent, by dać upust złości. Na jednym z rękopisów namalowany został skryba, któremu złośliwe małpy nie pozwalają pracować – przeszkadzają, naśmiewają się, wypinają zady w jego kierunku. Można się domyślić, że autor takiej ilustracji nie był zadowolony ze swoich współpracowników. Jako zawoalowaną krytykę można też odczytać rysunek, na którym zakonnica klęka przed duchownym cierpiącym z powodu hemoroidów i składa dłonie do modlitwy. Być może ilustrator chciał w ten sposób wyrazić niezgodę na rosnącą zależność zakonów żeńskich od męskich i postępujący marazm intelektualny tych pierwszych, płynący z bezkrytycznego przyjmowania narzucanych im reguł.

Aluzje czynione przez iluminatorów bywały mniej lub bardziej subtelne. Aby zasugerować, że namalowana na marginesie książki para to kochankowie, ilustrator posługiwał się często symbolami: kobieta tuliła zwierzątko futerkowe, mężczyzna trzymał sokoła, a u ich stóp kot ścigał mysz. Inni kopiści woleli bardziej dosłowny przekaz: obok wizerunku zakochanej pary domalowywali mężczyznę wtykającego sobie palec między pośladki – znak, że nie ma się co spodziewać zakończenia tej historii na ślubnym kobiercu.

Często rysunki z marginesów średniowiecznych rękopisów pokazują świat wywrócony na nice. Zające obdzierają ze skóry myśliwego albo odprawiają mszę, małpa karmi leżącego w kołysce kota, psy bronią oblężonego miasta, podczas gdy osoby darzone przez społeczeństwo szacunkiem i zaufaniem – wśród nich biskupi – jadą tyłem na ośle, jakby były niespełna rozumu albo nadużyły trunków. A wszystkie te ilustracje zdobią marginesy ksiąg otaczanych nabożną czcią – psałterzy, brewiarzy, pontyfikałów. Czyżby taki dysonans nie przeszkadzał ich użytkownikom?

Wszystko na to wskazuje. Wilk przebrany za biskupa czy kogut niosący w dziobie kadzielnicę nikogo nie gorszył. Nikomu nie przeszkadzał fakt, że literę „A” we frazie „Ave Regina” tworzy wizerunek kopulującej pary, a inicjał wezwania „Kyrie eleison” to konar, na którym dynda powieszony kot. Po kartach średniowiecznych pontyfikałów swobodnie mogły biegać zające dosiadające ludzi i podrzynające im gardła. Być może łatwiej niż dziś przyjmowano wówczas, że świętość i grzech mogą współistnieć, egzystować w jednym ciele, na stronicach tej samej księgi. Przemoc, niemoralność, śmierć, szyderstwo – wszystko to znajdowało swoje miejsce między kartami brewiarza i tym samym pozwalało się lepiej poznać, oswoić strach, docenić piękno nieosłonięte murem przed niewybrednymi atakami. Toteż świętego Andrzeja nie trzeba było bronić przed obramowaniem z precli. Bronił się sam – i nawet w otoczeniu precli było mu do twarzy.

Marta Słomińska

Dodaj komentarz