Obrazy z sanatorium pod Klepsydrą: Schulz

„Nie, ten nie nadawał się do panowania! Gnom, maleńki, olbrzymiogłowy” – w taki sposób Gombrowicz scharakteryzował Brunona Schulza. „Schulz był mały, jakby nieco ułomny, ciemny, niezbyt ładny” – wspominała po latach pisarza Maria Budratzka-Tempele. Czy nieprzychylne opinie wpędzały literata z Drohobycza w kompleksy? A może to właśnie zahukanie Schulza przydawało mu szpetoty? Prawie na wszystkich fotografiach i portretach wygląda podobnie: opuszczona głowa, ponury wzrok, napięte mięśnie twarzy, ani śladu uśmiechu. Uderzające wrażenie robi fotografia, na której Schulzowi towarzyszą malarka Anna Płockier, Marian Jachimowicz i Laura Wüzberg. Wszyscy uśmiechają się, przyjmują wdzięczne pozy, Anna pokazuje siedzącego na jej dłoni ptaszka – w obiektyw nie patrzy tylko Bruno Schulz, zgarbiony i posępny, ze zmarszczonym czołem.

Trudno uniknąć skojarzeń z „Xięgą bałwochwalczą”, powstałym w latach 20. cyklem grafik Schulza, na których dziesiątki skarlałych, poczwarnych, upodlonych mężczyzn czołgają się u nóg pięknych, demonicznych kobiet. One są swobodne, władcze, zmysłowe i majestatyczne; męscy niewolnicy chylą czoła przed swoimi boginiami, oddają hołd na klęczkach, nie mają śmiałości podnieść oczu. Groteskowe, okrutne sceny tchną sadomasochistycznym erotyzmem, który ściągnął na Schulza oskarżenia o szerzenie pornografii. Przeciwko wystawianiu prac z „Xięgi bałwochwalczej” w truskawieckim Domu Zdrojowym zaprotestował senator Maksymilian Thullie. Wystawy nie zamknięto, ale Schulz z trudem znajdował chętnych na zakup jego grafik. Część rysunków z „Xięgi bałwochwalczej” rozdał znajomym.

Sukces, który przyszedł w dziesięć lat później, wraz z wydaniem „Sklepów cynamonowych”, również nie pomógł „pornografowi” zarobić fortuny. Zofia Nałkowska, roztaczająca nad nim opiekę, wywalczyła dotację z ministerstwa, by można było opublikować literacki debiut Schulza. „Sklepy…” wzbudziły zachwyt, ich autorowi gratulowali najwybitniejsi polscy literaci (Tadeusz Breza mówił o „rekordzie wcielonej poezji”), ale wpływy ze sprzedaży książki nie wystarczyły pisarzowi nawet na kupno tapczanu. Zamiast pieniędzy Schulz zdobył sławę: w błyskawicznym tempie awansował z pogardzanego przez uczniów nauczyciela rysunku na znanego pisarza.

Zdawał sobie jednak sprawę, że popularność może szybko przeminąć. Schulz, który według Gombrowicza „nie przyznawał sobie prawa do egzystencji”, chciał mieć zagwarantowane miejsce w panteonie uznanych twórców. W liście do malarza Zenona Waśniewskiego poetyckie opisy „tureckiego alfabetu wron” i „jasnych niebios grynszpanowych” mieszają się z trzeźwymi uwagami o sukcesie literackim, który Schulz wedle własnego przekonania zmarnuje, jeśli czym prędzej nie wyda „rzeczy przynajmniej na tym poziomie stojącej”. Wydał „Sanatorium pod Klepsydrą”, które ugruntowało jego pozycję. Podobnie jak w przypadku „Sklepów cynamonowych”, autor sam zaprojektował okładkę książki. Niestety już wkrótce zmuszony był wykorzystywać swój talent plastyczny przy tworzeniu radzieckich plakatów propagandowych.

Armia Czerwona zajęła Drohobycz 24 września 1939 roku. Przez niespełna dwa lata Schulz usiłował dostosować się do nowej sytuacji: pisał opowiadania (odrzucane ze względu na słaby potencjał propagandowy) oraz tworzył wspomniane już plakaty (też niekiedy krytykowane: połączenie błękitu i żółci zinterpretowano jako wyraz poparcia dla ukraińskich dążeń niepodległościowych). Latem 1941 roku Drohobycz zajęli jednak Niemcy, a Schulz dostał się pod kuratelę gestapowca Feliksa Landaua, który zmuszał go do upiększania wnętrz tak inspirujących budynków jak szkoła konnej jazdy. W listopadzie Landau stracił „swojego Żyda”. Śmierć Schulza miała być zemstą za postrzelenie Niemca albo – według innej wersji – odwetem gestapowca Günthera, któremu Landau zabił „jego” Żyda.

Do końca ścigało Schulza przekleństwo, o którym wspominał Gombrowicz: wciąż był dla świata „zbędny”, „dodatkowy”. A jednak ten „wyrzucony z życia” artysta – zabity z zemsty za cudzą zbrodnię, pochowany w zbiorowej mogile – oparł się zapomnieniu. „Bruno delikatny i cichy, ledwie ważący coś na życiu” – napisała w 1934 roku Nałkowska. „Ale ta zwiewność jest z najlepszego materiału”. Ważącego dość, by „urodzony niewolnik” wśród literatów był królem.

Marta Słomińska

Dodaj komentarz