Mira Zimińska-Sygietyńska: artystka wszechstronna

   Mirę Zimińską ochrzczono jako Mariannę, ale jej artystyczna dusza nie mogła się pogodzić z tak pospolitym imieniem. Rezolutna dziewczynka bardzo wcześnie zażądała, by nazywano ją Mirą – imię to nosiła jedna z jej ulubionych bohaterek literackich. Świetnie nadawało się na pseudonim sceniczny, którego Mira zaczęła potrzebować już w dzieciństwie. Jako córka dekoratora teatralnego i bileterki była pod ręką, kiedy zaczęto poszukiwania dziecka, którego rola w przedstawieniu ograniczyłaby się do przejmującego płaczu. Mira płakała widocznie wzruszająco, skoro jako zaledwie kilkulatkę angażowano ją do ról w sztukach Wyspiańskiego i Rittnera. Sukcesy odnoszone w teatrze płockim rozpaliły jej ambicję, Mira zamarzyła o Warszawie. Wybiła się tam szybciej, niż przypuszczała: zastąpiła chorą Hankę Ordonównę i wkrótce była już jedną z ulubienic warszawskiej publiczności.

   Prócz talentu aktorskiego, śpiewaczego i tanecznego dysponowała też niewątpliwą vis comica, toteż zdarzało się jej występować w roli konferansjerki. Świetnie radziła sobie również w dowcipnych skeczach, które Julian Tuwim pisał specjalnie z myślą o niej i Adolfie Dymszy, wieloletnim partnerze scenicznym Miry. Zimińska szczyciła się zresztą sympatią nie tylko Tuwima, lecz także pozostałych skamandrytów: jako jedna z nielicznych kobiet miała prawo usiąść przy ich stoliku w „Małej Ziemiańskiej”. Mimo to jej obecność nie gwarantowała Tuwimowi bezwarunkowego natchnienia. Gdy pewnego dnia okazało się, że Mira pilnie potrzebuje nowej piosenki, poeta odmówił jej wymyślenia. Dopiero gdy Mira sama ułożyła historię dziewczyny, którą rzucił „chłopak bezecny”, Tuwim zasiadł do pracy i napisał „Pokoik na Hożej”.

   Choć takich szlagierów Mira miała wiele, bardzo nie lubiła nagrywać płyt. Uważała, że jej głos jest zbyt matowy i źle brzmi na nagraniach. Ponadto w studiu nie było publiczności, której żywiołowe reakcje mogłyby upewnić Mirę, że śpiewa jak należy. Aplauz był jej niezbędny do szczęścia, cierpiała, gdy nie znajdowała się w centrum zainteresowania. Kiedy nie brylowała na scenie, popisywała się wyczynami sportowymi: lubiła narty, jazdę konną, mknęła po warszawskich ulicach w czerwonym bugatti. Znana była też z licznych romansów. Gdy tylko odniosła sukces w Warszawie, z ulgą opuściła pierwszego męża Jana Zimińskiego, którego matka kazała jej poślubić, by nie musieć dłużej utrzymywać córki. Zimiński nie podbił serca Miry: noc poślubna była dla niej tylko „małym zabiegiem chirurgicznym”. Coś takiego nie mogło zesłać artystycznego natchnienia.

   Bez porównania wyżej oceniła Mira małżeństwo, kiedy dokonała własnego wyboru. Tadeusz Sygietyński przed ślubem był jej wieloletnim partnerem, z którym dzieliła zainteresowania i zjadła beczkę soli. W dużej mierze dzięki jego staraniom ocaliła życie podczas II wojny światowej. Sygietyński i Dymsza wydobyli Mirę z Pawiaka w zamian za zawrotną sumę pieniędzy. Musieli też zgodzić się, by kilkakrotnie wystąpiła w niemieckich teatrach. Mimo spełnienia tego warunku po wojnie komisja ZASP stwierdziła, że Zimińska nie zasługuje na karę. Zdecydowały o tym jej zasługi: była pielęgniarką w powstaniu warszawskim, pomagała rodzinom uwięzionych na Pawiaku. Koleżanki z celi opowiedziały o paczkach i listach dostarczanych im przez Mirę, wsparciu, jakiego udzielała więźniarkom. Zimińska mogła odetchnąć: nie objęto jej zakazem występów w Warszawie.

   ZASP wkrótce mógł pogratulować sobie tej decyzji. Sygietyńscy zrealizowali bowiem obietnicę złożoną sobie w ruinach bombardowanej stolicy: jeśli ocaleją, założą zespół pieśni i tańca, który pomoże przetrwać ginącej polskiej kulturze. Tak powstało „Mazowsze”, któremu Sygietyńscy poświęcili wszystkie swoje talenty i siły. „Gdyby nie Mira, nie byłoby Sygietyńskiego ani Mazowsza” – orzekł Marian Hemar. Nie przesadzał. Po śmierci Tadeusza Mira kierowała zespołem przez 40 lat – i to ona uczyniła z niego światową markę.

Marta Słomińska

Dodaj komentarz