Dziś informacje o dudkach i jeżach znajdziemy w książkach przyrodniczych, o smokach tudzież gryfach – na kartach wydawnictw poświęconym istotom mitycznym. W średniowieczu wiadomości na temat wszystkich tych stworzeń mieściły się w bestiariuszach. Księgi takie, z reguły zdobione pięknymi ilustracjami, prócz opisów wyglądu i obyczajów przedstawicieli świata zwierząt zawierały także komentarz teologiczny. Każde zwierzę było bowiem znakiem od Boga, żywym symbolem chrześcijańskiej cnoty albo grzechu.
Gronostaj na przykład przypominał o cnocie czystości. Wedle średniowiecznej legendy bretońska księżna Anna polowała pewnego razu na gronostaja, który wolał dać się schwytać psom, niż szukać ratunku w skoku do brudnej wody. Opowieść tę interpretowano jako pochwałę czystości nie tyle higienicznej, ile moralnej: nawet śmierć jest lepsza od hańby! Futro gronostaja, piękne i cenne, dzięki historii o księżnej Annie zyskiwało dodatkowe walory. Stroić w nie należało tych, którzy mieli być ludźmi bez skazy i zmazy: królów, sędziów, duchownych wysokiej rangi. Dziś w togach zdobionych gronostajowym futrem (coraz częściej sztucznym) występują niekiedy rektorzy wyższych uczelni. Warto zauważyć, że gronostaj należy do tej samej rodziny co łasica, której również dopisano w średniowieczu wzniosłą legendę: miała być zabójcą bazyliszków.
Przynosiło jej to chlubę, bo bazyliszek – potwór łączący cechy węża, jaszczurki i koguta, miniaturowa wersja diabła – był nieprzyjacielem życia jako takiego. Zabijał każde stworzenie, które miało nieszczęście znaleźć się w pobliżu jego siedziby, a mógł do tego użyć jadu, oddechu lub spojrzenia, zdolnego zniszczyć nawet kamień. Do naturalnych wrogów bazyliszka prócz łasicy należał… kogut, od którego potwór miał pochodzić (wylęgał się z jego jaja). Pianie koguta uśmiercało bazyliszka, jako że wyznaczało koniec nocy i sugerowało tym samym zwycięstwo dobra nad złem. Kogut symbolizował samego Chrystusa, podobnie jak ptak, w którego istnienie dziś już nie wierzymy: feniks. Miał on u kresu życia spalać się w wonnościach i natychmiast odradzać, co kojarzono ze zmartwychwstaniem Zbawiciela. Stąd w katakumbach świętej Praksedy odnajdziemy wizerunek feniksa z głową otoczoną aureolą.
Chrystusa mógł też oznaczać gryf – lew z ptasimi skrzydłami, szponami i dziobem. W tym przypadku podstawę do porównań stanowiła podwójna natura Jezusa, zarazem boska i ludzka. Ptasie skrzydła i dziób symbolizowały niebo, korpus oraz ogon lwa – ziemię. Z tych samych względów postacie gryfów strzegły często świątyń. Nie było to jednak stworzenie postrzegane w sposób jednoznaczny: jako chimera mogło też uchodzić za wcielenie dwulicowości i buntu przeciwko naturze. Zapewne o takie wcielenie gryfa chodziło tym, którzy umieścili go na płytkach posadzkowych tynieckiego opactwa benedyktynów. Archeolodzy odnaleźli tam także płytki wyobrażające centaury, również będące chimerami, a mające w średniowieczu bardzo złą opinię – dzikie, popędliwe. Pobożni mnisi deptali zatem gryfy i centaury niczym Maryja głowę węża: wypowiadali w ten sposób wojnę grzechom.
O grzechu albo cnocie przypominało niemal każde zwierzę, prawie dowolną cechą. Dudek? Stroszy czub, co oznacza przestrogę przed pychą i przesadnym podkreślaniem urody. Kot? Prowadzi nocny tryb życia, a w dodatku potrafi chować pazury – to rozpusta i podstęp. Bóbr? Odgryzał sobie rzekomo jądra, by ocalić życie przed poszukiwaczami kastoreum – oto symbol ascezy. Złośliwość losu chciała, że szczególne miejsce w bestiariuszach zajmował jednorożec, pełen cnót i leczący wszystkie choroby. Wielka szkoda, że akurat to stworzenie nigdy nie istniało. Trudno było jednak się o tym przekonać, skoro jego magiczny róg miało w posiadaniu wielu władców i magnatów. Iwan Groźny zgromadził nawet kilka oprawionych w złoto. Z czasem okazało się, że były to zęby narwala – zwierzęcia wprawdzie fascynującego, ale raczej nieprzydatnego w domowym lecznictwie.
Marta Słomińska