Śpiewaczka Wanda Wermińska: jedna z najwybitniejszych artystek międzywojnia

Wanda Wermińska już od najmłodszych lat zapowiadała się na postać nietuzinkową i obdarzoną silnym charakterem. Wychowywana na Kresach, wolała chodzić po drzewach niż bawić się lalkami, a niektóre jej pomysły przyprawiały rodzinę o dotkliwe bóle głowy. Dość powiedzieć, że pewnego razu podczas przyjęcia mała Wanda wjechała w tłum gości na prosiaku. Prawie wszyscy byli zgorszeni, tylko Gabriela Zapolska wpadła w zachwyt. Może potraktowała fantazję Wermińskiej jako zapowiedź jej przyszłej kariery artystycznej?

   Jeśli tak, to miała słuszność. Po przenosinach rodziny do Warszawy talent Wandy został zauważony bardzo szybko. Nie tylko wspaniale śpiewała, miała też zdolności aktorskie, co predestynowało ją do roli śpiewaczki operowej. Wystarczył rok nauki u słynnej primadonny Heleny Zboińskiej, by Wermińska mogła zadebiutować na scenie Opery Warszawskiej: zaśpiewała mezzosopranem partię córki faraona Amneris w „Aidzie”. Szybko wyrobiła sobie mocną pozycję w zespole, ale po trzech latach Operą przestał zarządzać Emil Młynarski, a porządki wprowadzane przez nowego dyrektora Wermińska odczuła jako zmianę na gorsze. Postanowiła spróbować szczęścia za granicą. Arią Małgorzaty z „Fausta” wkrótce oczarowała Fiodora Szalapina: zaczęli wspólnie występować, sława Wermińskiej rosła. Zmieniał się też repertuar jej ról: artystka zaczęła śpiewać sopranem, i to w dwudziestu trzech językach.

   Na scenie była Toscą, Aidą, Madame Butterfly, ale najczęściej – ponad 500 razy! – Carmen. Przywiązana do tej bohaterki, Wermińska dbała o szczegóły: jeden ze strojów uszyła specjalnie dla niej matka Zuli Pogorzelskiej, mająca znaną pracownię przy Nowym Świecie. Jako naturalna blondynka Wermińska śpiewała partię Carmen w czarnej peruce. Uważano to za oczywistość wszędzie poza Meksykiem, gdzie czarnowłosi tubylcy zaprotestowali przeciwko peruce śpiewaczki i zażądali, by Cyganka Carmen była blondynką. Prośbę spełniono. Wermińska kochała przecież publiczność: kiedy po latach występowała z recitalami, podczas przerw nie chciała wyjść za kulisy, wolała pić kawę w towarzystwie wielbicieli swojego talentu. „Z wami to raj” – mówiła do nich. „A tam to piekło!” – dodawała następnie i wskazywała oskarżycielsko na kulisy.

   Wiedziała, co mówi. Kiedy w 1934 roku Operą Warszawską zaczęła kierować Janina Korolewicz-Waydowa, Wermińska ponownie znalazła tam zatrudnienie, niektórzy koledzy rzucali jej jednak kłody pod nogi. Pewnego razu, gdy miała śpiewać główną rolę Elżbiety w „Don Carlosie”, inspicjent powiedział jej, że ma nie wychodzić na scenę. Okazało się, że to operowy mąciwoda uknuł intrygę, w wyniku której miał nadzieję zrobić Elżbietę ze swojej protegowanej. Awantura, jaką skończyła się ta historia, niewiele go nauczyła: podczas wojny został konfidentem gestapo. Wermińskiej na szczęście nie zdołał zaszkodzić. Artystka uciekła przed wojną do Ameryki Południowej, wróciła dopiero w 1949 roku. Ponownie zatrudniono ją w Operze Warszawskiej, ale nie dawano prawie żadnych ról. W końcu Wermińska zmuszona była wycofać się ze sceny.

   Znalazła nowe zajęcie: kształcenie uzdolnionej muzycznie młodzieży. Jej uczennicami były między innymi Irena Santor i Ludmiła Jakubczak. Wermińska zyskała też nowego członka rodziny: z mężem Romanem Poraj-Różańskim nie doczekała się wprawdzie potomstwa, ale podjęła decyzję o adopcji. Ku jej radości syn Jan okazał się utalentowanym barytonem. Początkowo zatrudniono go w operze wrocławskiej, wkrótce jednak zdobył uznanie również za granicą: zrobił karierę na scenach niemieckich i francuskich. Zmarł w 2006 roku, pochowano go na Starych Powązkach. Leży w jednym grobie z matką, która dożyła osiemdziesięciu siedmiu lat. Na krótko przed śmiercią obchodziła sześćdziesięciopięciolecie pracy artystycznej. Niewzruszona upływem czasu, powiedziała wtedy: „O lasce, tak jak teraz, albo nawet o dwóch – zawsze będę służyła muzyce”. Dotrzymała słowa.

Marta Słomińska

Dodaj komentarz