Pablo Picasso nie należał do artystów trzymających się z dala od polityki. Gdy w Hiszpanii wybuchła wojna domowa, poparł lewicowy rząd republikański. Pięćdziesięcioparoletni malarz ruszył na wojnę z pędzlem w dłoni: namalował „Guernicę”, olbrzymi obraz nawiązujący do zbombardowania baskijskiego miasta przez wspierający frankistów korpus Luftwaffe. Na płótnie umieścił postacie ofiar nalotu: matkę rozpaczającą nad zwłokami dziecka, krzyczących ludzi rozkładających bezradnie ręce lub wznoszących je ku niebu. „To pana dzieło?” – zapytał podobno na widok obrazu odwiedzający pracownię Picassa niemiecki dygnitarz. „Nie” – odparł malarz. „Pana”. Prezentowaną w 1937 roku na paryskiej Wystawie Światowej „Guernicę” artysta polecił przekazać Hiszpanii, gdy powróci tam demokracja. Generał Franco przeżył Picassa i obraz trafił do Madrytu dopiero w 1981 roku.
Ta historia i późniejsza działalność we Francuskiej Partii Komunistycznej najwyraźniej zjednały malarzowi sympatię władz PRL, dołożono bowiem wszelkich starań, by Picasso zjawił się na wrocławskim Kongresie Intelektualistów w Obronie Pokoju. Artysta początkowo nie był zainteresowany, zignorował oficjalne zaproszenie, ustąpił dopiero po długich namowach polskiej delegacji, która obiecała nawet wysłać do Paryża samolot, byle tylko Picasso zaszczycił Wrocław swoją obecnością.
Gdy malarz dotarł już do Polski, tak mu się spodobała, że postanowił odwiedzić jeszcze Kraków i Warszawę. Zapowiadany trzydniowy pobyt przedłużył się do dwóch tygodni. Picasso komplementował Polskę już w samolocie: utrzymywał, że nasza ziemia cieszy oko „kubistycznymi” widokami. Kiedy jednak znalazł się w Muzeum Narodowym, najdłużej stał przy realistycznych obrazach Matejki i Gierymskiego. Sam podarował muzeum piękne ceramiczne talerze własnej roboty. Nim znalazły się w Warszawie, prezentowano je podczas wrocławskiego kongresu, a malarz z zaciekawieniem obserwował reakcje zwiedzających wystawę. Zdecydowanie wolał to niż słuchanie przemówień radzieckich delegatów, pomstujących na niewydarzone płody zachodniej kultury. Przecież i malarstwo Picassa reprezentowało „dekadencki” nurt w sztuce.
Humor artyście poprawiły jednak wkrótce polska wódka oraz warszawskie osiedle Na Kole. Był zachwycony zastosowanym tam praktycznym rozwiązaniem: domy budowano na bazie gruzu pozostałego po niemieckich bombardowaniach. Z parą architektów, Heleną i Szymonem Syrkusami, zwiedzał powstające w ten sposób mieszkania, coraz bardziej rozentuzjazmowany. W pewnym momencie poczuł wenę twórczą, chwycił za węgiel i narysował na ścianie niewykończonego jeszcze lokalu warszawską syrenkę dzierżącą młotek. Mieszkanie natychmiast stało się celem wycieczek: każdy chciał zobaczyć oryginalne dzieło Picassa bez konieczności uiszczania opłaty. Dla małżeństwa, które zajęło lokum z syrenką, symbol Warszawy stał się rychło przyczyną udręki: przychodziło go oglądać 400 osób dziennie. W 1953 roku uzyskano zgodę na zamalowanie rysunku.
Wizyty ustały tak szybko, że dziś nie jesteśmy nawet pewni, o które mieszkanie chodziło. Wymienia się trzy adresy. Pod żadnym z nich nie zobaczymy już jednak syrenki, którą obecnie można odnaleźć tylko na fotografiach i… gadżetach reklamowych. Wykorzystano ciekawą zasadę: tylko gdyby rysunek nadal widniał na ścianie mieszkania, chroniłoby go prawo autorskie. Nie dotyczy ono dzieła sztuki, które przestało istnieć. Tym samym syrenka z młotkiem, odtworzona dzięki zachowanym zdjęciom, mogła bez przeszkód trafić na pamiątkowe kubki. Zwolennikom poglądu, że kopia się nie liczy, pozostaje rodzinny album Stanisława Tołwińskiego, dawnego prezydenta Warszawy. Picasso był u niego na obiedzie, a poproszony o jakąś pamiątkę, narysował w albumie kolejną syrenkę z młotkiem. Istnieje do dziś – ale wymiary 21 x 29 cm to jednak nie imponujące 1,8 x 1,7 m z osiedla Na Kole…
Marta Słomińska