Islandia: od wikingów do współczesności

Michał Sikorski, pierwszy polski konsul w Islandii, fascynował się tym krajem już jako uczeń. Wszystko zaczęło się od pracy nad szkolną gazetką: ambitny Michał postanowił opisywać w niej różne kraje, a ponieważ zaczął od lewego górnego rogu mapy Europy, na pierwszy ogień poszła Islandia. Wystarczyło trochę o niej poczytać, by zainteresowanie pozostałymi państwami znacznie zmalało. Dziś na pytanie, co go w Islandii tak urzekło, Michał Sikorski odpowiada: to, że jest krajem niepodobnym do żadnego innego.

   Rzeczywiście mamy do czynienia z państwem pod wieloma względami wyjątkowym. Kraj nordycki, a jednocześnie największy w Europie producent bananów. Jedno z państw założycielskich NATO, niemające wszelako własnej armii i nazywające wojną bezkrwawy spór o połowy dorsza. Kraj, którego reprezentacja podczas mistrzostw Europy pokonała drużynę angielską i awansowała do ćwierćfinału, choć w Islandii zarejestrowanych jest zaledwie stu profesjonalnych piłkarzy. Takie sytuacje wydają się paradoksalne, ale mamy przecież do czynienia z „krajem lodu i ognia”. Tamtejsze lodowce, wulkany i gejzery zachwycają turystów, którzy byle jakim aparatem mogą w Islandii zrobić zdjęcia jakby prosto z „National Geographic”. Jak zapewnia Michał Sikorski, nie znajdziemy kraju, gdzie można podziwiać bardziej spektakularne zorze polarne.

   W Islandii intryguje zresztą nawet zwykła książka telefoniczna, bo szuka się w niej imion, a nie nazwisk. Tych ostatnich zwyczajnie nie ma. Do imienia dodaje się tylko przydomek odojcowski, oznaczający na przykład „syna Magnusa” czy „córkę Olafa”. Rozwiązanie z pozoru grożące chaosem, ale mówimy o kraju, gdzie mieszka mniej ludzi niż w Bydgoszczy. Wśród przyjezdnych najliczniejszą grupę stanowią Polacy, którym nikt tu nie zarzuca nadmiernego zamiłowania do alkoholu, bo Islandczycy potrafią wypić więcej. Złośliwi twierdzą, że próbują tym sposobem zabić smak swoich tradycyjnych potraw: mało któremu zagranicznemu gościowi przypadają do gustu baranie jądra w galarecie, salceson z owczego łba czy nadgniły rekin. To pamiątki po czasach, gdy w Islandii żyło się trudniej niż dziś i nie należało marnować nawet najlichszych kawałków mięsa.

   Czasy to niby odległe od dzisiejszych, bo średniowieczne, ale powstałe wówczas sagi dzieci czytają na lekcjach w oryginale: tak nieznacznie zmienił się język islandzki. Pomogła w tym izolacja wyspiarzy, którzy do dziś bardzo dbają o swoją mowę. Unikają zapożyczeń językowych, każdy obcy wyraz zastępowany jest neologizmem islandzkim. Oprócz nieskazitelności języka Islandczycy wychwalają też czystość rasy swoich koni. Są one na tyle nieduże, że bywają określane mianem kuców, ale w Islandii wywołuje to oburzenie. Dźwigają przecież duże ciężary, a dawniej brały udział w walkach, poza tym mają niezwykłe umiejętności: przy poruszaniu się wykorzystują dwa dodatkowe, nieznane innym koniom chody. Prawo stanowi, że wywieziony z Islandii koń nie może na wyspę wrócić: w ten sposób zapewnia się rasie ochronę przed chorobami, pasożytami i domieszkami obcej krwi.

   Trzeba tu dodać, że Islandczycy zawsze przykładali dużą wagę do praktycznego wymiaru prawa. Nazbyt skomplikowane lub surowe uchodziło za niesłużące społeczności. Stąd w średniowiecznej społeczności islandzkich wikingów „kodeks zachodzącego słońca”: zamiast grubych tomów mieli starca, który co roku recytował zbiór obowiązujących praw. Jeśli o którymś zapomniał, a obecni nie zauważyli niedopatrzenia, przeoczone prawo odchodziło do lamusa. Również obecnie spora część islandzkiego kodeksu karnego może się wydawać zbędna, bo na wyspie wyrok odsiaduje zaledwie 200 przestępców. Warunki mają nienajgorsze: gdy Michał Sikorski chciał odwiedzić islandzkich więźniów, wyjaśniono mu, że musi poczekać, bo właśnie są w kinie. Ostatecznie odsetek czytelników i kinomanów wśród mieszkańców jest w Islandii najwyższy na świecie. Jak takiego kraju nie pokochać?

Marta Słomińska

Dodaj komentarz