Nieudana wyprawa lisowczyków

„Ten lud rycerski sam Pan Bóg prowadzi” – zapewniał Wojciech Dębołęcki w dziele zatytułowanym „Pamiętniki o lisowczykach, czyli przewagi elearów polskich”. Jako kapelan tych żołnierzy czuł się powołany do obrony swoich podopiecznych, „Pamiętniki…” niewielu jednak przekonały: lisowczycy budzili taki postrach, że jeszcze za Napoleona niemieckie matki straszyły dzieci „polskimi kozakami”. Polskie matki nie miały zresztą o nich dużo lepszego zdania. Lisowczycy służyli bez żołdu, nagrodą za ich wojenny trud był tylko łup zdobyty na nieprzyjacielu. Jeśli się im więc nie poszczęściło, zostawali z pustymi rękami, a wówczas zwykle łupili ludność cywilną, w tym również rodaków. W tej sytuacji Polacy chętnie „wypożyczali” lisowczyków władcom sąsiednich krain, ale popyt na żołnierzy przynoszących niewiele więcej pożytków niż szkód stale malał.

   Wojować zaś lisowczyk musiał, bo w czasie pokoju praktycznie nie miał co robić. Był z reguły przedstawicielem zaściankowej szlachty mazowieckiej lub podlaskiej, panem na włościach tak nędznych, że aż niewartych starań. O takich jak on mówiono „comes de Wątory, gdzie jeden kmieć, a trzy dwory”. Mogli przymierać głodem, zostać duchownymi lub wybrać wojaczkę: to ostatnie wyjście wydawało się najatrakcyjniejsze. Lisowczykom przyniosło jednak tak wdzięczne przydomki jak „diabły” i „krwawe psy”.

   Próbowano ich ucywilizować. W związku z demoralizującym wpływem, jaki miała na lisowczyków niepewność co do wynagrodzenia, zaczęto im obiecywać pieniądze. Miało to jednak ten przykry skutek, że jeśli król i szlachta zwlekali z wypłatą, najemnicy wpadali w szał. 8 lutego 1622 roku lisowczycy założyli w takiej sytuacji konfederację, przydzielili poszczególnym oddziałom konkretne prowincje kraju i przystąpili do swoiście rozumianego odbioru należności. Bezlitośnie łupiona ludność cierpiała katusze, a negocjacje możnych z lisowczykami miały dramatyczny przebieg: Poznań zamknął przed nimi bramy, kilku żołnierzy zabito. Dopiero w sierpniu lisowczycy uznali, że zobowiązania zostały wypełnione, po czym spalili akt zawiązania konfederacji. Spodziewali się nadejścia lepszych czasów: wyprawiono ich na Śląsk, by pomogli cesarzowi niemieckiemu odbić Kłodzko.

   Choć lisowczycy przemieszczali się jak na owe czasy dość szybko (pokonywali 40 kilometrów dziennie), pod Kłodzkiem stanęli poniewczasie. Kilka miesięcy później historia powtórzyła się jako farsa: dowódca lisowczyków napisał do arcyksięcia Karola Habsburga list, w którym obiecywał przyjść z pomocą wierze chrześcijańskiej (wbrew woli cesarza!), po niecałych 10 dniach od przekroczenia granicy stanął pod Kłodzkiem i… usłyszał, że kierujący oblężeniem generał nie potrzebuje wsparcia. Wówczas doszło do rozłamu: lisowczycy podzielili się na trzy grupy, z których dwie funkcjonowały odtąd jako zwykłe bandy rozbójnicze, ostatnia zaś zawróciła. Pod Noldau stoczyła swoją jedyną bitwę w dziejach żałosnej wyprawy: wybiła do nogi stu śląskich dragonów i spaliła wioskę. Dumni ze swych dokonań lisowczycy powrócili nazajutrz w granice Polski.

   Ich dowódca Mikołaj Moczarski odczuwał najwyraźniej nieco mniejszą dumę, bo szybko podpisał antydatowany dokument, w którym wyparł się wszelkich związków z samowolną interwencją na Śląsku. Warszawski sejm nie dał się nabrać i uznał Moczarskiego za banitę. Był to zresztą los wielu lisowczyków, którzy jednak nieszczególnie się takimi kłopotami martwili: niejeden z nich miał na koncie kilka wyroków banicji, odwoływanych, gdy wybuchał kolejny konflikt zbrojny. Dość powiedzieć, że w 1624 roku obiecywano ułaskawienie banicie, który by zabił jednego z lisowczyków, a dekadę później ogłaszano już amnestię dla tych ostatnich. Unikali zatem kary, ale ich czas powoli się kończył: w latach 30. XVII wieku oddziały lisowczyków rozwiązano. „Ostatki wymarły na obcym chlebie” – podsumował w XIX wieku Maurycy Dzieduszycki. Mało kto za nimi tęsknił.

Marta Słomińska

Dodaj komentarz