„Architektura polega na zachowaniu trzech zasad: trwałości, użyteczności i piękna” – pouczał współczesnych starożytny Rzymianin Witruwiusz. Niestety następne pokolenia niejednokrotnie lekceważyły którąś z tych reguł kosztem dwóch pozostałych. Obecnie wznosi się już budynki nasuwające podejrzenie, że dla ich projektantów nieważne są zarówno piękno, trwałość, jak i użyteczność. Liczy się tylko zyskowność, w imię której powstają kolejne style architektoniczne wołające o pomstę do nieba.
Choć Piotr Lasek jest pod wrażeniem złej architektury zagranicznej (w tym najbrzydszych na świecie blokowisk chińskich i meksykańskich osiedli przypominających cmentarze wojskowe), najbardziej interesują go występki polskich projektantów. Wyróżnił więc kilkanaście stylów potworków, które spotyka się w naszym kraju szczególnie często. Są wśród nich styl naiwny (reprezentowany przez przedszkolne mury uformowane na podobieństwo twarzy klauna), międzynarodowy (tu prym wiedzie punkt sprzedaży maszyn rolniczych ze złotą wieżą Eiffela wieńczącą dach) i orientalizujący (chodzi o podmiejskie pagody otoczone gipsowymi posągami lwów). Wiele z tych architektonicznych patologii można tłumaczyć euforią po upadku komunizmu: jedni pragnęli doścignąć jednocześnie Zachód i Azję, inni odreagować ponurą atmosferę szarych blokowisk. Efekty były przerażające.
Szczególnie ucierpiały kościoły. Czasy komunizmu nie sprzyjały ich budowie, toteż po 1989 roku zabrano się do tego ze zdwojoną energią. Nadmiar dobrych chęci zaowocował stworzeniem stylu, który Lasek nazywa „koszmarem kościelnego”: łączy on elementy fantasy, horroru i kiczu odpustowego. Osobną kategorię stanowi sanktuarium w Licheniu, ale być może wkrótce dołączy do niego warszawska Świątynia Opatrzności Bożej, określana niekiedy jako skrzyżowanie meczetu z sokowirówką. Efekciarski kicz cechuje też ulubiony przez nowobogackich biznesmenów styl „późnego rokokoka”. Jego przykładami są uginające się pod ciężarem dekoracji niewydarzone pałace, połączenia elementów architektonicznych pochodzących z kilku różnych epok. Kto od pałaców woli zamki, może wybrać styl „gargamel” i stawiać budynki przypominające warownie z kreskówek.
Pociąg do bezguścia objawiają zarówno miłośnicy architektury zagranicznej, jak i obrońcy wzorów polskich. Ci pierwsi upodobali sobie styl „Dynastii” i chcą mieszkać jak bohaterowie tego serialu: za kutą bramą, w śnieżnobiałej posiadłości otoczonej angielskim trawnikiem, „upiększonej” kolonialnym balkonem chronionym masywną balustradą, wśród niezliczonych waz tudzież rzeźb. Ci drudzy preferują styl „jam dwór polski” i wprowadzają się do budynków wyglądających jak karykatura Soplicowa. Tu warto zaznaczyć, że charakterystyczne dla projektantów znęcających się nad polską architekturą jest niezrozumienie roli poszczególnych elementów w układzie całości. „Dwór polski” ma więc kolumny, ale nie wspierają one – jak w dawnych wiekach – belkowania. Czemu zatem służą? Wątpliwej ozdobie. Aby nie sterczały ku niebu, przykrywa się je mikroskopijnym daszkiem.
Oprócz daszków i kolumn nie może zabraknąć balkoników oraz facjatek. Minimalizm jest niemile widziany. Wystarczy spojrzeć na to, co zrobiono z przedwojennym pomysłem Petera Behrensa. Kiedy ten architekt prezentował w Stuttgarcie projekt nowoczesnego, białego domku, nie przypuszczał, że zostanie on po latach przekształcony w „kloc polski”, kwadratową, kolorową bryłę z dwuspadowym dachem, ganeczkiem i balkonikiem. Dziś „kloc” spotykany jest coraz rzadziej, jego miejsce zajęły bardziej wyrafinowane budynki. Czego tam nie ma! Malowane na biało rury w roli kolumn, balkon zamiast tympanonu, facjatka, alkierz… Niestety wymaga to licznych załamań dachu, który musi przeciekać. Grzyb na ścianach obniża trwałość i użyteczność budynku, niszczy jego piękno, ale trudno. Ważne, że dom zwraca uwagę, a zatem znajdzie nabywcę i zasada zyskowności zostanie zachowana.
Marta Słomińska