Piero della Francesca nad Jordanem

„Cielesna solidność postaci kontrastuje z pejzażem lekkim, melodyjnym i czystym. Jest coś ostatecznego w położeniu liści na kartę nieba, chwila przemienia się w wieczność”. Tak „Chrzest Chrystusa”, obraz swojego ulubionego malarza, opisał Zbigniew Herbert. W istocie obraz pozbawiony jest dramatyzmu, emanuje z niego spokój. Chrzczony przez Jana Chrystus stoi nieruchomo, na jego twarzy malują się skupienie i powaga. Nad głową Jezusa widzimy unoszącą się gołębicę, barwą i kształtem przypominającą jedną z chmurek przesłaniających błękitne niebo. Widoczne w tle miasteczko to być może rodzime Borgo San Sepolcro artysty, jeszcze dziś zamieszkiwane zaledwie przez kilkanaście tysięcy osób. Pochodzący stamtąd malarz – Piero della Francesca – jak żaden inny umiał stworzyć nastrój kontemplacji, oddalić widza od doczesnego tłoku, hałasu i rozedrgania, namalować pełną szacunku ciszę.

   Ta cecha odróżnia od innych podobnych przedstawień także „Biczowanie Chrystusa”. Piero przedstawił tu mękę Jezusa na drugim planie obrazu, najpierw w oczy rzucają się trzej obojętni, nieruchomi mężczyźni (kapłani, faryzeusze, urzędnicy czy przypadkowi przechodnie?) widoczni po prawej stronie. Nie zwracają uwagi na Zbawiciela, podobnie beznamiętne są postaci dwóch katów, przypominających raczej wolno poruszające się maszyny niż okrutnych oprawców. Chrystus nie zwija się z bólu pod uderzeniami biczów, stoi przy słupie równie spokojnie jak nad brzegiem Jordanu, u boku Jana Chrzciciela. „Cisza jest absolutna, bez jęków ofiary i nienawistnego sapania katów” – podkreślał Herbert. „Słychać ciszę zbliżającego się uderzenia” – dodał w „Pamięci Włoch” Wojciech Karpiński, poruszony malarską aurą „lodowatego spokoju i poetyckiego napięcia”.

   Cisza, spokój, wieczność: pojęcia te kojarzy się często ze snem. Nie dziwi zatem, że Piero della Francesca nieraz malował uśpione postaci. Nawet „Biczowanie Chrystusa” niektórzy historycy sztuki wolą nazywać „Snem świętego Hieronima”. Niewątpliwie uśpieni są rzymscy strażnicy ze „Zmartwychwstania”, ponad którymi góruje Chrystus opuszczający grobowiec. „Kontrast tych dwóch stanów – nagłego przebudzenia i ciężkiego letargu ludzi zmienionych w przedmioty – jest uderzający” – napisał Herbert.

   U jego ulubionego malarza uśpienie niekoniecznie jednak musiało być letargiem. Na fresku „Sen Konstantyna” skojarzone zostaje z mistycznym objawieniem. „Gdy zaś zmorzył go sen, Konstantyn otrzymał znak, iż winien umieścić na tarczach żołnierzy święty symbol Boga” – czytamy u Laktancjusza. Wedle legendy cesarz wygrał bitwę dzięki umieszczeniu znaku krzyża na tarczach żołnierzy: na obrazie Piera widzimy, jak anioł frunie ku łożu Konstantyna z krucyfiksem w dłoni. Herbert zwracał uwagę, że to „jeden z pierwszych świadomych światłocieniowych nokturnów w sztuce włoskiej”. Wagę tego faktu doceniono już w dobie renesansu: według szesnastowiecznego biografa artystów Giorgia Vasariego „della Francesca wiedział, jak postępować z ciemnością”. Źródłem światła, które wyłania z niej postacie i przedmioty, malarz uczynił emanującego nadnaturalnym blaskiem anioła.

   Piero della Francesca nie założył rodziny, pokaźny majątek, który zgromadził, przekazał braciom. Choć tworzył w miastach tak wspaniałych jak Rzym, Florencja czy Urbino, na starość wolał powrócić do cichego Borgo San Sepolcro. Miasteczko szczyciło się dziełami Piera, malarz jednak w ostatnich latach życia nie mógł już podziwiać swoich obrazów: oślepł. Według Vasariego „dostał nagle ostrego zapalenia oczu i tak przeżył aż do osiemdziesięciu sześciu lat”. W 1556 roku wytwórca latarni Marco di Longaro pozostawił potomnym wspomnienie, które miało później rozpalić wyobraźnię niejednego pisarza: oto jako chłopiec wiódł ociemniałego Piera ulicami Borgo San Sepolcro. Zabierał artystę w miejsca, gdzie eksponowano jego dzieła, po czym na prośbę starca opisywał, jak są namalowane. „Mały Marco” – wzdychał kilka wieków później Zbigniew Herbert – „nie domyślał się pewnie, że prowadził za rękę światło”.

Marta Słomińska 

Dodaj komentarz