„Na was pracowali ojcowie, a często i dziadkowie” – mówił gorzko Stefan Jaracz kolegom aktorom. On był synem chłopa ze wsi Żukowice Stare, jedynym spośród dziewięciorga rodzeństwa, który dożył trzydziestki. Jaracz od dziecka wiedział, co to zimno i głód, a żeby zostać wielkim aktorem, musiał pracować dużo ciężej niż inni. Dziś w Polsce są cztery teatry jego imienia, ale wyboistą drogę do zawodowego sukcesu artysta okupił cierpieniem. Popadł w alkoholizm, zrujnował sobie życie osobiste, podjął nawet nieudaną próbę samobójczą.
Zarówno ciągła walka z wewnętrznymi demonami, jak i uroda daleka od amanckiej predestynowały Jaracza do ról wyrzutków, dziwaków, niebezpiecznych szaleńców, zgorzkniałych frustratów, żałosnych rogaczy. Dzięki ogromnemu talentowi aktor ten potrafił nadać pokracznym postaciom ludzkie rysy, zmusić widzów, by współczuli bohaterom, którzy wcześniej budzili rozbawienie lub odrazę. Wzruszał jako krwiożerczy Shylock w „Kupcu weneckim”, nieobliczalny wielki książę Konstanty, zazdrosny manipulator Arnolf ze „Szkoły żon”. „Zatarł granicę dzielącą śmieszność od wzniosłości” – napisał o tej roli Jaracza Edward Krasiński. Warto dodać, że Jaracz niejednokrotnie zagrał też autora powiedzenia „Od wzniosłości do śmieszności jeden krok” – Napoleona Bonapartego. Niewysoki i krępy, ale obdarzony ogromną charyzmą, pasował do tej roli znakomicie.
Powodzenie u kobiet też miał nie mniejsze niż francuski cesarz. Pierwszy raz popadł przez to w poważne kłopoty, gdy okazało się, że zapłodnił zarówno żonę, jak i kochankę. Zdecydował, że zostanie z tą, która urodzi pierwsza, a ponieważ kochanka poroniła, zwycięstwem cieszyła się pani Jaraczowa. Niezbyt jednak długo, bo aktor romansował dalej. Największą namiętnością zapałał do zamężnej koleżanki z teatru Marii Brydzińskiej, która po kilku latach wprawdzie postanowiła się w końcu rozwieść, ale… dla hrabiego Potockiego. Zrozpaczony Jaracz podciął sobie żyły, a dla większej pewności rozstania się z tym światem wypił dwa flakony jodyny. Z trudem go odratowano. Oprócz nieszczęśliwej miłości pewną rolę w całej historii grały być może także geny: brat Stefana Józef Poremba-Jaracz trzy lata wcześniej wyskoczył z czwartego piętra. Jako przyczynę samobójstwa prasa podała „rozstrój nerwowy”.
Nerwy Stefana również były w fatalnym stanie. Aby je ukoić, aktor coraz więcej pił. Spóźniał się do teatru, wchodził nietrzeźwy na scenę. Już 23 kwietnia 1921 roku Kornel Makuszyński, oglądający aktora jako Shylocka, stwierdzał, że Jaracz wciąż zachwyca „szlachetną, nieokiełznaną pasją”, ale roli swej właściwie nie zagrał, lecz „boleśnie odcierpiał”. Ból był „tak wielki i prawdziwy, że się w tym miejscu skończyło najbardziej mistrzowskie aktorstwo”, a „z krwawą błyskawicą wypełzła przed oczy” – dusza. „P. Jaracz był widocznie niedysponowany” – pisał recenzent dzień później o tej samej roli. Powtarzające się niedyspozycje i wielkie role przeplatane paroksyzmami prawdziwego bólu skłoniły wreszcie Arnolda Szyfmana do podziękowania Jaraczowi za współpracę. Najprostszym sposobem uniknięcia podobnych sytuacji w przyszłości było założenie własnego teatru: Jaracz stworzył Ateneum.
Nieoczekiwanie okazał się świetnym organizatorem. Pracował z odważnymi reżyserami: Leon Schiller przygotowywał przedstawienia nasycone ideologią lewicową, Stanisława Perzanowska nowoczesne interpretacje komedii Fredry i Moliera. Ateneum awansowało do grona najmodniejszych scen w Warszawie, a nawet poza nią, bo Jaracz z sukcesem jeździł na gościnne występy do Krakowa czy Łodzi. Nie odmawiał występów w filmach i spektaklach radiowych (ku radości Jerzego Szaniawskiego, którego zdaniem takie role pozwalały najpełniej wybrzmieć „niezrównanej mowie” Jaracza). Grał, gdzie i kiedy mógł, nawet w Auschwitz, gdzie nadal współpracował z Schillerem. W obozie przyprawiony został o częściową głuchotę i gruźlicę gardła, na którą zmarł w roku 1945. Wszyscy czuli wtedy to, co na pogrzebie artysty powiedział Dobiesław Damięcki: „Teatr Rzeczypospolitej został uderzony w samo serce”.
Marta Słomińska